Włodzimierz Olewnik przez dwa długie lata żył nadzieją, że jeszcze uściska ukochanego syna. Wierzył, że bandyci, którzy porwali jego dziecko, zadowolą się gigantycznym okupem. Ale dziś ten biznesmen spod Płocka może tylko odwiedzać grób Krzysztofa. "Najgorsza jest myśl, że oprawcy znęcali się nad moim dzieckiem, zanim je zamordowali" - ojciec zakatowanego chłopaka z trudem wypowiada te słowa. Po chwili podnosi głos: "Ci, którzy zrobili to Krzysiowi, zasługują tylko na śmierć. A i to dla nich za mało".

Reklama

"Nasz świat się zawalił. Wszystko straciło już sens. Jesteśmy wrakami ludzi" - mówi "Faktowi" pan Włodzimierz. Dziś spojrzy prosto w oczy tym, którzy są oskarżeni o morderstwo jego pierworodnego syna. "Śmierć za śmierć" - odpowiada krótko na pytanie, jaki wyrok powinien wydać płocki sąd.

Gehenna rodziny Olewników rozpoczęła się pod koniec października 2001 r. Wiadomo, że Krzysztof Olewnik, syn potentata branży mięsnej z Drobina pod Płockiem, urządził przyjęcie. Na drugi dzień, po południu, rodzice próbowali się do niego dodzwonić. Bez skutku.

"Miałem jakieś złe przeczucie. Poprosiłem, aby przyjaciel syna zajrzał do jego domu i sprawdził, co się dzieje. Po kilkunastu minutach telefon: tam stało się coś złego! Krzyśka nie ma. Dom otwarty. Wszędzie pełno krwi. Zawiadomiliśmy policję" - opowiada pan Włodzimierz.

Reklama

Kolejnej nocy ojciec odebrał telefon. To dzwonił sam Krzysztof. Jego głos drżał. "Tato, to uprowadzenie. Chcą okupu" - oznajmił krótko i odłożył słuchawkę. Od tego momentu telefon dzwonił niemal codziennie.

"W słuchawce często słychać było głos Krzysztofa nagrany chyba na dyktafon. Wiedzieliśmy, że żyje, mówił o aktualnych wydarzeniach. Tylko raz zatelefonował <na żywo>. Ale nie udało się z nim sensownie porozmawiać" - opowiadają "Faktowi" Olewnikowie.

Porywacze zaczęli domagać się coraz większych pieniędzy za uwolnienie 25-latka. Wyznaczali też miejsca podrzucenia okupu. Na początku gotówka miała zostać złożona na jednym z grobów na cmentarzu w Płocku. Ale nikt jej tam nie odebrał. Olewnikowie znajdowali za to listy z kolejnymi instrukcjami: ile mają płacić za wolność Krzysztofa i gdzie kłaść pieniądze. Dopiero niemal po dwóch latach od porwania ktoś odebrał okup. Włodzimierz Olewnik zrzucił w lipcu 2003 roku z wiaduktu w Warszawie 300 tysięcy euro. "Zapłaciliśmy, ale syn nie wrócił. Telefony i listy z instrukcjami skończyły się" - mówi pan Włodzimierz.

Reklama

Z tego, co udało się ustalić policji i prokuraturze, porywacze od początku nie zamierzali oddać Krzysztofa żywego. Przez dwa lata trzymali go w betonowej studni na działce pod Ostrołęką. Związali chłopaka krowim łańcuchem. Faszerowali środkami psychotropowymi i zmuszali do pisania listów do rodziny. Pod groźbą obcięcia głowy mówił do dyktafonu: "Będę wolny, jak zapłacicie!". To te słowa słyszeli potem w słuchawce telefonu rodzice Krzysztofa. Dziś już wiadomo, że porywacze jeszcze przed odebraniem okupu wykopali dwumetrowy dół - pisze "Fakt".

Ostatni akt tej okrutnej zbrodni dopełnił się zaraz po tym, jak bandyci zgarnęli 300 tysięcy euro. Według policji oprawcy wrzucili 25-latka do dołu z szambem. Tkwił w nim przez trzy tygodnie. Wbrew zamierzeniom swych katów wciąż jednak żył. Wtedy zaczęli go tłuc łopatami. Jego ciało zakopali w dole, w pobliskim lesie. Dopiero w zeszłym roku odkopano zwłoki.

"Najgorsza w tym wszystkim jest kompletna opieszałość policji przez tyle lat. Przecież porywacze do nas dzwonili. Rozmawiali po dziesięć, piętnaście minut. Podrzucali listy. A mundurowi próbowali nam wmówić, że nasz syn upozorował swoje porwanie" - rozpacza mama Krzysztofa, Ewa.

To dzięki uporowi Włodzimierza Olewnika porwaniem zajął się prokurator z Olsztyna, który wcześniej prowadził podobne sprawy. Śledczy powoli zaczęli składać wszystkie dowody do kupy. Wreszcie, w zeszłym roku, udało się dopaść Sławomira K. z Warszawy, który - według prokuratury - przekazywał Olewnikom wskazówki, gdzie zostawić okup. Prawdopodobnie to on zaczął sypać swych kompanów. Dziś na ławie oskarżonych zasiądzie dziewięć osób - czytamy w "Fakcie".

"Kara śmierci dla tych oprawców nie zwróci nam syna. Ale to jedyny możliwy przez nas do zaakceptowania wyrok" - przyznają zgodnie Olewnikowie.