p

Maciej Nowicki

O realistyczny obraz Polski w świecie

Kiedy przygotowywaliśmy się do wydania pierwszego numeru "Europy", wizja świata dominująca w wielu polskich mediach i umysłach była generalnie dosyć prosta i raczej optymistyczna. Przede wszystkim ów świat był prawie całkowicie jednobiegunowy. Składał się wyłącznie z wszechpotężnej Ameryki, w której w dodatku raz na zawsze zatriumfowała rewolucja konserwatywna. Oprócz Ameryki była jeszcze Unia Europejska, tyle że podzielona i podejrzana. Podejrzana przede wszystkim o socjalizm. To była ta słynna Bruksela, gdzie wysokoopłacani biurokraci obsesyjnie mierzyli krzywiznę europejskich bananów i rozmiary europejskiego ogórka.

Reklama

Była jeszcze Rosja, tyle że widziana wyłącznie oczami byłych dysydentów i współczesnych rosyjskich demokratów. Rosja, w której władza Putina, jej względna stabilność, były fenomenem zupełnie niewytłumaczalnym i traktowanym jako coś przejściowego. Już dawno przecież powinna Putina obalić demokratyczna rewolucja, której pomoże Zachód. A może nawet i Polska przyczyni się do osadzenia na Kremlu prawdziwie liberalnego rządu. W Polskiej prasie o Rosji wypowiadali się wyłącznie dawni dysydenci i eksperci liberalnych think tanków. Wszyscy potwierdzali to, co ludzie Zachodu, a więc także Polacy, chcieli o Rosji usłyszeć. A nawet jeśli niektórzy z tych informatorów, jak np. Lilia Szewcowa, od jakiegoś już czasu tłumaczyli powody odmienności Rosji i zachodnich demokracji, zapowiadając, że prezydentura Putina może być stabilna, bo właśnie stabilności władzy - szczególnie po okresie Gorbaczowa i Jelcyna - oczekuje większość Rosjan, to i tak w naszej świadomości pozostawały migawki z niedawnego upadku ZSRR. Kolejne republiki ogłaszające niepodległość, strzelaniny na ulicach Moskwy, rozpad potęgi, która wcześniej jawiła się jako niezachwiana. Ten rozpad był niedokończony, bo na Kremlu siedzieli ludzie dawnego KGB, jednak kolejny etap wydawał się na wyciągnięcie ręki. Pomarańczowa rewolucja była jego zapowiedzią.

W wyobrażeniu nie tylko przeciętnego Polaka, ale nawet przeciętnego polskiego inteligenta Chiny jako ekspansywne mocarstwo regionalne, a ekonomicznie rzecz biorąc także nowe mocarstwo globalne, w ogóle nie istniały. Środkowy Wschód, a właściwie cała Azja, były białymi plamami na globusie. Przynajmniej od czasu stłumienia studenckich protestów na placu Tiananmen.

Taką wizję świata podzielali zarówno polscy prawicowcy, jak też liderzy SLD. Właściwie wszyscy pamiętaliśmy głównie upadek "imperium zła", a także to, kto "imperium zła" rzucił na kolana. Może dlatego Ameryka bardzo długo wydawała się wszystkim polskim politykom, niezależnie od opcji, jedynym, a w każdym razie najważniejszym punktem odniesienia. Nawet integracji europejskiej nie przeżyliśmy tak świadomie, jak by ten fakt na to zasługiwał. Nie rozumieliśmy jeszcze konsekwencji, jakie z tego dla Polski wynikną. Politycy, którzy patronowali negocjacjom przygotowującym nasze członkostwo w UE, właśnie szli pod lód przygnieceni aferą Rywina. A eurosceptycyzm stawał się chwilowo modny zarówno po stronie PiS, jak też PO. Euroentuzjazm pozostawiano liderom Unii Wolności, których notowania także nie stały wówczas zbyt wysoko.

Reklama

W tej prostej i optymistycznej wizji nowego światowego porządku Rosja wciąż pozostawała "kolosem na glinianych nogach", niemalże czekającym na ostatnie pchnięcie. Reszta świata praktycznie nie istniała. Tymczasem kiedy dzięki możliwościom "Europy" zaczęliśmy rozglądać się po świecie, rozmawiać z najwybitniejszymi intelektualistami, ekspertami, doradcami politycznymi, zobaczyliśmy, że ten nasz polski obraz świata z lat 2003 - 2004 w ogóle nie odpowiada prawdzie. Zarówno amerykańscy konserwatyści, jak też europejscy postępowcy przekonywali nas, że świat nie jest już jednobiegunowy. Zgoda, Ameryka ma najsilniejszą armię zdolną do rozpoczęcia każdej kampanii w każdym miejscu globu, choć już nie do jej wygrania, ale jej gospodarka z rządami Busha wcale nie jest specjalnie stabilna. Rosnący szybko deficyt budżetowy Waszyngtonu finansują Chińczycy ze swojej równie szybko rosnącej nadwyżki handlowej. Daje im to pewien polityczny argument przetargowy sprawiający, że na Dalekim Wschodzie mają coraz większą swobodę działania. Euro wypiera dolara ze światowego handlu, a zsumowany potencjał gospodarczy Unii Europejskiej pozwoliłby jej zdetronizować USA, gdyby oczywiście zdobyła się na dalszą, bardziej realną integrację. Nie znaczy to, że po pierwszych rozmowach z Fukuyamą, Besanconem, Grayem, Fergusonem czy Stiglitzem popadliśmy w "Europie" w antyamerykanizm. Przeciwnie. Z Chomskym, a także paroma zapamiętałymi wrogami Ameryki z kontynentalnej Europy też rozmawialiśmy, ale nie przekonali nas ani do tego, że Bush jest gorszy od Ahmadineżada, ani nawet do tego, że ewentualne puste miejsce po USA da się łatwo zapełnić, gdyby Stany zdecydowały się na nową epokę izolacjonizmu. Szczególnie na warunkach satysfakcjonujących zachodnie demokracje.

Chodziło raczej o to, że Ameryka widziana z bliska, na tle globalnego pejzażu i w nieco bardziej realistycznych proporcjach, z jedynego możliwego wyboru - także dla Polski - stawała się po prostu jedną z alternatyw, jednym z kierunków działania naszej dyplomacji, a nie kierunkiem jedynym. I nawet nie tym, którego wybór gwarantował Polsce najwięcej. Bo to nie USA, ale Unia Europejska stała się ostatecznie źródłem najsilniejszego w naszej historii impulsu modernizacyjnego dla Polski, porównywalnego co najwyżej z planem Marshalla, z którego przed pół wiekiem nie mogliśmy korzystać. Bo to nie do Amerykanów, ale do unijnych procedur odwołał się Jarosław Kaczyński, kiedy Rosjanie nałożyli embargo na polskie produkty żywnościowe. To Unia okazała się dla nas sojusznikiem skutecznym, nawet jeśli nie entuzjastycznym.

Podkreślam tę obecność Unii Europejskiej w naszej polityce wschodniej, bo sytuacja w Rosji także odbiegała znacznie od tego, co byliśmy o niej skłonni sądzić w roku 2003 czy 2004. Wielka smuta kończyła się na naszych oczach. Źle rozegrana przez Amerykanów, na zbyt wielu frontach, "wojna z terroryzmem" doprowadziła do tego, że baryłka ropy kosztowała kilkadziesiąt dolarów (wkrótce miała podrożeć do 100 dolarów), co dało Putinowi realne fundusze na odbudowę państwa i opłacenie społecznego pokoju. A nawet pozostawiło w jego kieszeni nadwyżkę na odbudowanie mocarstwowej pozycji co najmniej na poziomie regionalnym. Idąc za ciosem, także do opowieści o współczesnej Rosji zaprosiliśmy zatem w "Europie" nie tylko byłych dysydentów czy intelektualistów z liberalnych moskiewskich think tanków, ale również tzw. kremlowskich technologów władzy związanych z obozem Putina intelektualistów w rodzaju Gleba Pawłowskiego. Na łamach "Europy" sytuację w Rosji czy stosunki rosyjsko-polskie i rosyjsko--europejskie komentowali także najważniejsi politycy Kremla odpowiedzialni za politykę zagraniczną: Siergiej Jastrzembski i Siergiej Ławrow. Także proszeni przez nas o teksty i udział w debatach z udziałem zapraszanych Rosjan Włodzimierz Marciniak, Andrzej Nowak czy Jadwiga Staniszkis, bez względu na różniące ich własne oceny putinowskiej władzy, powtarzali, że rewolucja w Rosji, kolejna polityczna i społeczna destabilizacja, porównywalna do tej z czasów Gorbaczowa i wczesnego Jelcyna, nie jest przewidziana na najbliższe lata. Kremlowskich "technologów władzy" prezentowaliśmy przy tym na naszych łamach i podczas naszych debat nie jako czarne charaktery, nie ulegaliśmy również ich czarowi. Stanowili dla nas źródło wiedzy o polityce rosyjskiej. Dzięki rozmowom i spotkaniom z nimi lepiej rozumieliśmy przesłanki podejmowanych na Kremlu decyzji, idee, a nawet psychologię tamtejszych elit władzy. Dzięki nim mogliśmy także pokazać czytelnikom "Europy" grę, jaką Rosja prowadzi dzisiaj zarówno z Europą, jak i z Amerykanami. Jako pierwsi w Polsce opublikowaliśmy specyficzne "realpolityczne oferty", z jakimi rosyjscy "technolodzy władzy" - a za ich pośrednictwem sam Putin - występowali wobec Amerykanów. Na łamach "The National Interest" i w bezpośrednich rozmowach proponowali oni Amerykanom następującą wymianę: Rosja uznaje światową hegemonię USA, w zamian za co Waszyngton uznaje regionalną dominację Rosji. Oferowali wspólną budowę wielobiegunowego porządku światowego, którego ośrodkami będą imperia regionalne współpracujące z najsilniejszym imperium - amerykańskim. Propozycja była dla nas niezbyt korzystna, bo Polska stawała się w tej ofercie zaledwie jednym z tzw. małych państw suwerennych, których rola, w przypadku realizacji tej imperialnej wersji "nowego światowego porządku", uległaby całkowitej marginalizacji. Wiedza o tej globalnej rozgrywce rozgrywającej się trochę ponad głowami polskich polityków pozwalała nam jeszcze bardziej upewnić się, że Polska potrzebuje poważniejszych geopolitycznych gwarancji, niż najbardziej nawet optymistycznie brzmiące dwustronne traktaty polsko-amerykańskie o pomocy militarnej. I że taką gwarancję, nie idealną, ale lepszą niż żadna, daje nam członkostwo w Unii Europejskiej.

Euroentuzjaści kontra eurosceptycy

Jedną z podstawowych ambicji "Europy" było drukowanie obok siebie autorów, którzy się nienawidzą, nie lubią i którzy w żaden sposób nie potrafiliby zrozumieć swej wspólnej obecności. I dlatego nikomu nie przyszłoby do głowy, aby ich drukować obok siebie. Tak było od samego początku. "Europa" zaczęła się ukazywać na kilka tygodni przed wstąpieniem Polski do UE. W jednym z pierwszych numerów zamieściliśmy dwa teksty poświęcone przyszłości Polski w Unii. Autorem jednego z nich był Daniel Cohn-Bendit, legendarny przywódca maja '68, ikona europejskiej lewicy. Autorem drugiego - Roger Scruton, słynny filozof konserwatywny, którego głównym wrogiem jest zachodnia lewica i pokolenie '68. Cohn-Bendit namawiał Polaków, by pod żadnym pozorem nie przeciwstawiali się Europie. Wskazywał jasno, że największa - zresztą jedyna - szansa cywilizacyjna Polski leży w całkowitym zapomnieniu siebie, rezygnacji ze swoich partykularnych interesów i partykularnej pamięci. Z kolei Scruton wskazywał na Unię jako na największe zagrożenie, dając do zrozumienia, że integracja oznacza radykalne wymazanie narodowej tożsamości. Było całkowicie jasne, że Europa jest dla niego równoznaczna z kulturową dominacją radykalnej lewicy. Oba te teksty - zaskakująco naiwne - mogły równie dobrze zostać podpisane nazwiskami polskich autorów. Przedstawiały bowiem tezy fundamentalne dla ideowej tożsamości dwóch obozów dominujących w Polsce w roku 2004 - euroentuzjastów i eurosceptyków. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się to trochę komiczne. Polska polityka, trzy u pół roku po naszym wstąpieniu do Unii, podzielona jest zupełnie inaczej, ale wtedy nie było jeszcze widać nikogo, kto mógłby zagrozić ich hegemonii. Oba te obozy chciały nas przekonać - euroentuzjaści z wyrachowania, eurosceptycy z ignorancji (nie wiadomo, co gorsze), że Europa jest dokładnie taka, jak głosi Cohn-Bendit. Oznacza koniec polityki państw narodowych i początek nowej, w której dotychczasowe podmioty, interesy i tożsamości zostają unieważnione. I albo wraz Cohnem-Benditem musimy się taką Europą entuzjazmować, albo wraz z Rogerem Scrutonem powinniśmy ją odrzucić. Innego wyboru nie ma.

Eurosceptyków i euroentuzjastów na pozór dzieliło wszystko. Zgadzali się jednak w jednej zasadniczej sprawie - Europa jest projektem absolutnie skończonym, domkniętym, w którym nic zasadniczego już nie można zmienić. Szczególnie Polacy nie powinni tutaj niczego dotykać. Podstawowym zadaniem stała się dla nas demistyfikacja obu tych języków. Nie wiedzieliśmy, co należy robić. Wiedzieliśmy jedynie, że dopóki nie zostaną odnalezione właściwe słowa, nie sposób właściwie postępować. A to, że Europa nie jest projektem skończonym, że trwają namiętne spory, jak to wszystko urządzić, że ostrość tych sporów narasta, było oczywiste dla każdego, kto jechał do którejkolwiek stolicy "starej Europy".

Mit Europy skończonej i gotowej, której ostatnim akordem miała być konstytucja, był potrzebny "euroentuzjastom" przede wszystkim w Polsce do obrony własnej, słabnącej pozycji. Bo gdy nie poszło im w polityce lokalnej, to mogli przetrwać już tylko jako jedyni prawomocni reprezentanci Europy.

Wielki błąd euroentuzjastów nie polegał jedynie na lansowaniu tego, co zwykło się nazywać "odgórną modernizacją". Zgodnie z tą zasadą wystarczy przenieść wzorce zastosowane gdzie indziej, w państwie bardziej rozwiniętym, aby odnieść gigantyczny sukces. "Keine Experimenten", żadnych eksperymentów, jak powiedział niegdyś Adenauer. To Europa ma się podjąć tego misyjnego zadania, poddając nas czemuś w rodzaju drugiej chrystianizacji. Podstawowy błąd polegał na założeniu, że taki podmiot w ogóle istnieje. Bo Europa wcale nie znajdowała się na etapie misyjnym. Była raczej w fazie przypominającej epokę wielkich wojen religijnych. Była podzielona jak nigdy wcześniej. Nie było jednego europejskiego Kościoła ani jednej doktryny. Nie zgadzano się prawie w niczym. Teksty publikowane w "Europie" pokazały to bardzo szybko. Nie istniał żaden wspólny mianownik np. między deklaracją Antonia Negriego, legendy radykalnej lewicy europejskiej, który w wywiadzie dla "Europy" powiedział: "Czas skończyć z gównem państw narodowych", a stwierdzeniem Pierre'a Manenta, francuskiego liberała, spadkobiercy Tocqueville'a, który w tekście "Europa i przyszłość narodów" pisał, że to właśnie rywalizacja pomiędzy narodami stanowiła zawsze o tym, że Europa stała się cywilizacyjną potęgą. A przecież żaden z naszych rozmówców nie reprezentował sił dominujących w Europie, do której wchodziliśmy. Żaden nie był też prześladowanym outsiderem. Obaj mieli swoich zwolenników i własne obiegi.

W obu stanowiskach - na pozór szalonym Negriego i znacznie bardziej umiarkowanym Manenta - pojawiało się coś istotnego. Po pierwsze, przypomnienie, że zjednoczona Europa powstała jako odpowiedź na kryzys lat 30. i wojnę 1939 - 1945. Ale czy to oznaczało, że jedynym zadaniem dla Europy jest wyrzeczenie się własnej przeszłości? Tutaj poszczególe szkoły europejskości zaczynały się różnić. Czy jedyny punkt odniesienia musi stanowić Adolf Hitler, tak jakby wszystko inne w bogatej tradycji europejskich narodów na zawsze przestawało się liczyć? Choć stanowisko Manenta było nam znacznie bliższe, także on nie potrafił odpowiedzieć na zasadnicze pytanie - skoro Europa narodów jest rozwiązaniem bliskim doskonałości, dlaczego centra władzy we współczesnym świecie przesuwają się ku imperiom - Stanom Zjednoczonym, Chinom, Rosji, niebawem Indiom. Jak zrozumieć fakt, że Europa, z całym swoim kulturowym bogactwem, która zdaniem kilku autorów niezwykle popularnych trzy, cztery lata temu miała stanowić wzorzec dla całego świata, była w Pekinie czy Moskwie traktowana coraz mniej poważnie? Ignorancja Busha w sprawach europejskich nie była wcale dowodem na jego nieokrzesanie. Była jednym z niezliczonych znaków, że Europa liczy się mniej niż dawniej.

Euroentuzjaści mieli swoje atuty. Rozumieli, że zwykła suma narodów, nawet niepokłóconych, ciągle jeszcze nie tworzy nowej politycznej jakości. Jednak ich błędem, za który słono zapłacili, było to, że z góry wykluczali z dyskusji bardzo istotne pytania: w którym momencie Europa przemawia do nas, kierując się pobudkami altruistycznymi? Kiedy sięga po język wyższej konieczności, czyniąc Polskę zaledwie elementem szerszej gry interesów? Przede wszystkim nie chcieli jednak dostrzec, do jakiego stopnia Europa wątpi w samą siebie. Ich zdaniem tylko szaleniec lub prawicowy populista mógł głosować "nie" w referendum konstytucyjnym. Nie można było mieć wątpliwości. Było jasne, że gdyby Alain Finkielkraut zaczął w Warszawie, a nie w Paryżu, przemawiać tymi słowami, które wypowiedział do mnie latem 2005 roku tuż po przegranym referendum konstytucyjnym, natychmiast uznany zostałby za reprezentanta ksenofobicznej prawicy. W ten sposób odkrywaliśmy język, który w roku 2008 stał się już w Europie mainstreamem. Dziś nikogo nie dziwi, gdy podobnych słów używa choćby Sarkozy. Euroentuzjazm był szkodliwy nie dlatego, że - jak chce tego radykalna i częściowo tradycjonalistyczna prawica - był narzędziem kolonizacji Polski przez brukselski imperializm. Szkodliwy był dlatego, że był całkowicie fałszywym narzędziem rozpoznania rzeczywistości. I właśnie dlatego się rozpadł. Co gorsza, był zbyt słaby, żeby skutecznie Europę bronić, żeby popychać do przodu proces integracji.

Wszystko to stało się jasne w chwili przegranego referendum konstytucyjnego w Holandii i Francji. Euroentuzjastom łatwo było przedstawiać Polaka zgłaszającego jakiekolwiek wątpliwości jako niedouczonego Sarmatę, trudno było jednak ogłosić, że dwa europejskie narody stanowiące twarde jądro Zachodu z dnia na dzień oszalały. Można było przez krótki czas udawać, że w przypadku Francji to wszystko wina Le Pena. Albo jak w przypadku Holadnii reakcja na problemy związane z islamską imigracją. Było jednak jasne, że kryje się za tym coś więcej. Unia Europejska zapłaciła za błędy polityków "starej Europy". Przede wszystkim wyczerpała się schizofreniczna strategia klas politycznych. Europejscy przywódcy przez długi czas używali Europy do dwóch sprzecznych ze sobą celów - po pierwsze, przedstawiali Europę jako ostateczny horyzont wszystkich swoich działań. Nie potrzebowali innego celu - ten został już ustalony i cieszył się powszechną akceptacją, o której rozmiary nigdy nie pytano. Po drugie jednak, w razie jakichkolwiek niepowodzeń, ci sami politycy traktowali Unię jako alibi, jako kozła ofiarnego, na którego można zwalić całą winę. Jednym słowem to oni sami stali się w końcu przyczyną antyeuropejskiej mobilizacji, oczywiście wbrew swym wszelkim oczekiwaniom.

W Polsce nawet taka narracja jeszcze do niedawna wydawała się nie do przyjęcia. "Europa" dostarczyła zbyt wielu dowodów, aby można było ją zlekceważyć. Na naszych łamach prowadzona była głosami ludzi najbardziej kompetentnych - Marcela Gaucheta, Alaina Finkielkrauta, Emmanuela Todda czy André Glucksmanna. Konsekwencją przegranego referendum konstytucyjnego była utrata zdolności pedagogicznych środowiska euroentuzjastów, upadek autorytetu egzekwowanego wobec Polaków "w imieniu Zachodu". Bo jeden Zachód już nie istniał. Po przegranych referendach na scenie europejskiej pojawili się liczni aktorzy mówiący, że Europę trzeba przemyśleć na nowo, bo inaczej cały proces integracji zostanie sparaliżowany. Zamiast jednej Europy, objaśnianej Polakom przez nieodmiennie euroentuzjastycznych mandarynów, pojawiła się cała gromada społecznych, ideowych, intelektualnych aktorów, z których większość zresztą wcale nie walczyła przeciwko Europie, ale o jej kształt, bardziej socjalny lub bardziej liberalny, bardziej świecki lub bardziej religijny, bardziej narodowy czy bardziej uniwersalny... Nie istniał już żaden idealny wzorzec, na który można było się powołać. Todd powiedział mi wtedy prowokacyjnie, że tylko Polska może uratować Unię.

Zachód przeciwko Zachodowi

Wydarzenia z 11 września 2001 zdefiniowały rzeczywistość opisywaną na łamach "Europy" co najmniej tak samo głęboko, jak przystąpienie Polski do Unii. Nie były zwiastunem wielkiego konfliktu między nowoczesnością i religijnym fundamentalizmem. Nowoczesność tę wojnę już dawno wygrała. Z perspektywy europejskiej 11 września był znacznie ważniejszy z zupełnie innego powodu - to w wyniku wojny irackiej doszło do tego, co nazwaliśmy w "Europie" wojną dwóch Zachodów. Ameryka i Europa, w czasie zimnej wojny stanowiące jeden zwarty blok, weszły w fazę ostrego ideologicznego konfliktu. Zdzisław Krasnodębski podkreślał w tekście "Miękkie imperium" zamieszczonym w 3. numerze "Europy", że antyamerykanizm coraz wyraźniej staje się dominującą ideologią Unii. Stąd wniosek - należy opowiedzieć się po jednej ze stron. Krasnodębski bardzo wyraźnie dawał do zrozumienia, iż tym wyborem powinna być Ameryka. Argument emocjonalny mówił, że antyamerykanizm jest nie do przyjęcia, bo kojarzył się przede wszystkim z komunistyczną propagandą. Ale można było też całą rzecz definiować w kategoriach gry interesów. Chodziło tutaj przede wszystkim o prosty rachunek sił. Ameryka jest największą światową potęgą. Zaatakowana wie, że należy odpowiedzieć. Europa jest zafascynowana własną wolą niemocy. Pragnie za wszelką cenę kontynuować sen o końcu historii. Nawet jeśli Zachód może sobie na to pozwolić - w końcu składa się wyłącznie z demokracji liberalnych, a demokracje liberalnie nie toczą między sobą wojny - to Polska z całą pewnością nie weszła jeszcze w fazę posthistoryczną. Tak jak u bram Ameryki stoi Al- Kaida, tak u bram Polski stoi przynajmniej jeden całkowicie nieprzewidywalny, budzący się ze stanu uśpienia sąsiad - Rosja. Gdy zatem w roku 2004 polscy eurosceptycy mówili: "Musimy wybrać Amerykę przeciwko Europie, ponieważ Europa stała się antyamerykańska", argument ten miał pewne podstawy - znaczna część Europy rzeczywiście stała się antyamerykańska. Podobnego argumentu używali zresztą dawni francuscy ludzie Maja '68, tacy jak Pascal Bruckner czy André Glucksmann, którzy wsparli interwencję Busha i stali się we Francji z dnia na dzień nieomalże dysydentami.

Pytanie brzmi jednak: jaki sens ma ten argument dzisiaj, gdy Europa już dawno przestała być ośrodkiem antyamerykanizmu? Nawet Robert Kagan uważany za najbardziej bezlitosnego krytyka Europy - jego legendarna "Potęga i raj" mogłaby zostać z powodzeniem uznana za biblię eurosceptycyzmu - powiedział mi niedawno, że stosunki Europy z Ameryką są dziś bardzo dobre, a w przyszłości będą coraz lepsze.

Europa pogodziła się z Ameryką - i już choćby dlatego jest nam do Europy znacznie bliżej. Jeszcze jednak w roku 2004 chciano za wszelką cenę podzielić Polskę na antyamerykanów i wasali Ameryki. Próbowano z tego zrobić front polityczny, wyraźniejszy nawet od podziału na prawicę i lewicę, który stawał się coraz mniej istotny z powodu obumierania tej ostatniej. Nie chcieliśmy się na to zgodzić. Od samego początku staraliśmy się w "Europie" pokazać, że będziemy nieustannie skazani na pewne rozdarcie. To widać już od pierwszych numerów - w wywiadach z Francisem Fukuyamą, Alainem Besanconem czy Pierre'em Manentem. Zarówno w naszych pytaniach, jak też w doborze rozmówców dostrzegających błędy i po stronie Ameryki Busha, i Europy Chiraca i Schrödera, namawiających do rekonstrukcji jedności Zachodu. Wskazujących na poważniejsze zagrożenia niż fundamentalizm Busha czy śmierć Boga w Europie Zachodniej.

Robert Kagan w "Potędze i raju" mówi, że nasze działania zależą przede wszystkim od narzędzi, które mamy pod ręką. Przywołuje przykład człowieka, który znalazł się w lesie, po którym krąży niedźwiedź gustujący w ludzkiej krwi. Jeśli ten człowiek będzie miał broń, postara się zabić niedźwiedzia. Jeśli jej nie będzie miał, może jedynie zmykać przed drapieżnikiem. Człowiekiem uzbrojonym jest oczywiście Ameryka, bezbronnym Europa. Eurosceptycyzm posunął to twierdzenie jeszcze dalej - Ameryka to myśliwy, który zawsze zabija niedźwiedzia.

Nawet kompromitacja Amerykanów w Iraku nie naruszyła tego artykułu wiary. Mimo że myśliwy - Ameryka - nie potrafił ani właściwie zidentyfikować niedźwiedzia, ani go upolować. A w dodatku ci, którzy mu w tym polowaniu przeszkadzali - Francja czy Niemcy - nie zostali wcale potraktowani gorzej niż Polacy, którzy pomagali w absurdalnej nagonce. Gdy to wszystko stało się zbyt oczywiste, aby przedsięwzięcie można było jeszcze usprawiedliwić w jakiś racjonalny sposób, zamiast przyznania się do błędu - nie ma co dramatyzować, w końcu największy polityk europejski końca XX wieku Tony Blair także go popełnił - ze strony polskich eurosceptyków padło tłumaczenie najgłupsze z możliwych. Usłyszeliśmy o obowiązku wierności Ameryce. Skoro Ameryka jest słabsza, niż się wydawało, tym bardziej powinniśmy stać u jej boku. Może dlatego, że naszym historycznym przeznaczeniem od zawsze była klęska.

Eurosceptycyzm dostrzegał oczywiście coś, na co większość euroentuzjastów była całkowicie ślepa - droga Ameryki i Europy nie jest już tą samą drogą. Ale polscy eurosceptycy nie potrafili z tego odkrycia wyciągnąć właściwych wniosków. Nie rozumieli, że Ameryka nie tyle pokłóciła się z Europą, co zaczęła się nią znacznie mniej interesować. Choćby dlatego, że jej interesy strategiczne coraz bardziej przesuwają się w kierunku Azji. I nawoływania do rewolucji neokonserwatywnej w Polsce, raczej zabawne w chwili, gdy bushyzm w samej Ameryce został już dawno pogrzebany, czy powoływanie się na wspólny Ameryce i Polsce ferwor religijny, nie mogą w żaden sposób sprawić, że Waszyngton skieruje swój wzrok na Warszawę i weźmie nas w swe objęcia. I jeszcze jedno: eurosceptycy mają rację, gdy podkreślają, że Unia jest niezwykle słaba militarnie. I że dla Polski stanowi to zasadniczy problem. Jednocześnie nigdy nie chcieli zrozumieć, co oznaczałby dla Polski rozpad Unii Europejskiej, którego sobie w duchu często życzyli - powrót do historycznej roli kraju wciśniętego między Niemcy i Rosję. Innymi słowy - spełnienie ich najgorszych koszmarów.

"Dla nas wiedza o rozgrywającej się trochę ponad głowami polskich polityków globalnej rozgrywce pozwalała jeszcze bardziej upewnić się, że Polska potrzebuje poważniejszych geopolitycznych gwarancji niż dwustronne traktaty polsko-amerykańskie o pomocy militarnej. I że taką gwarancję daje nam członkostwo w Unii Europejskiej"

Maciej Nowicki