p

Paweł Śpiewak*

Andrzej Walicki o Polsce, inteligencji i komunizmie

Andrzej Walicki jest już klasykiem. Bardzo pracowitym klasykiem. Niemal co roku wydaje ważną książkę. Tym razem ("O inteligencji, liberalizmach i o Rosji" - Universitas, 2007) zebrał prace rozproszone, szkice, wywiady, artykuły prasowe. Łączy je idea liberalizmu. A liberałem bywał od pierwszych lat edukacji. Zaraz po wojnie zetknął się z rosyjsko-polskim myślicielem Sergiuszem Hessenem, jednym z autorów opracowujących podstawy filozoficzne Deklaracji praw człowieka z 1948 roku. Potem przeszedł okres heglowskiego ukąszenia w czystej postaci znanej z książki Miłosza "Zniewolony umysł" i ten biograficzny epizod pozwolił mu z większym rozumieniem rozmyślać o inteligencji i transformacji ustrojowej. Jako liberała poznałem go w roku 1981, gdy wyjeżdżał do Australii, uzasadniając swój wyjazd antyindywidualizmem solidarnościowego ruchu.

Reklama

Jest to liberalizm, który mógłby być wykładany w dowolnym wyższym zakładzie edukacyjnym na świecie i wszędzie brzmiałby równie szlachetnie. Jego pierwsze zasady są dość jasne: Walicki jest za ograniczeniem wszelkiej władzy, opowiada się za gospodarką rynkową łagodzoną rawlsowską doktryną sprawiedliwości społecznej (ma złe zdanie o rzekomo szalejących w Polsce manchesterystach), oręduje za neutralnością światopoglądową państwa. Ceni umiarkowanie. Nie lubi parareligijnego manicheizmu politycznego, zżyma się też na wszelki radykalizm: prawicowy i lewicowy. Przedstawia się jako świecki liberał mało zaciekawiony religiami i religijnym doświadczeniem. Ze świecą szukać by u nas takich liberałów...

Gdy Walicki przekłada ów ogólnikowy liberalizm na doświadczenie zbiorowe, wychodzą na jaw ciekawsze fakty. Liberalizm w historycznych okolicznościach nabiera kolorów niczym policzki zimą. Z omawianej tu książki dowiadujemy się przede wszystkim, że Walicki wyjątkowo nie lubi "Solidarności" z lat 1980 - 1981. W tym obrazie konfliktu z czasów tak zwanego karnawału nie ma PZPR, nie ma generałów, służb bezpieczeństwa ani rządowej propagandy. Walicki przypisuje "Solidarności" (zabieg to zaiste cyrkowy, gdy wielki ruch utożsamia się z jedną ideą, jedną namiętnością i jednym idiomem wypowiedzi) agresywny język, marny egalitaryzm, kolektywistyczny populizm, niebezpieczne dla wolności rojenia samorządowe - gorsze niż idee stalinowskiego ministra gospodarki Minca - oraz, co najgorsze, gotowość do tropienia i zwalczania wszelkiej niezależnej myśli. A na to zjawisko jest Walicki wyjątkowo uczulony. Sugeruje niemal wprost, że sam jest nieustanną ofiarą tego polskiego polowania na wolną myśl. Jeżeli istniały przed laty dwie cenzury - partyjna i środowiskowa - ta druga wydaje mu się czasem gorsza. Przetrwała wszelkie zmiany i nadal jest groźna przede wszystkim w prawicowo-nacjonalistycznej postaci. "Solidarność" z czasów karnawału jest tak wstrętna, że profesor uchodzi przed nią, by pracować naukowo w Australii. Niewiele lepsza była AWS, która, jak się dowiadujemy, dawała popis "bezprzykładnej arogancji", wspierała "brutalną ofensywę neoliberalizmu" itd. Za nią czaili się antysemici i fanatycy. Po prostu strach było wyjść na ulicę.

Gdy przychodzi do oceny PRL i mechanizmów transformacyjnych, Walicki konsekwentnie, nie bacząc na po wielekroć powtarzane argumenty krytyczne, broni trzech tez: PRL nie była (poza krótkim okresem) systemem totalitarnym, a detotalitaryzacji dokonały same elity rządowe po roku 1956; przejście do nowego systemu wymaga (dlaczego?) udziału dawnych elit władzy, których interesy, wpływy i systemy wartości powinny być chronione, oraz, po trzecie, antykomunizm jest doktryną prostacką, pełną nienawiści i bezzasadną. Nie ma więc potrzeby i miejsca dla lustracji, rozliczeń, badań nad przeszłością, a tym bardziej dla dekomunizacji. Wszelkie tego rodzaju próby uporania się z przeszłością profesor opisuje mocnymi określeniami: "etyka odwetu", "personalne rozliczenia". Czasami można wręcz odnieść wrażenie, że środowiska postpezetpeerowskie wykazują się większą liberalną wrażliwością niż elity postsolidarnościowe i że to one są prawdziwymi przyjaciółmi wolności. Walicki na tyle ceni te grupy, że chętnie publikuje i wykłada dla kręgu osób z dawnej elity.

Reklama

Nie będę polemizował z tezami historyka idei, bo najczęściej nie wiadomo, o czym pisze, gdy zarzuca całej prawicy klerykalizm i nacjonalizm lub gdy usprawiedliwia Putina za to, że w czasie uroczystości z okazji 60-lecia zakończenia wojny nie wspomniał o Polakach. Nie sposób zaakceptować jego pojęcia totalitaryzmu. Jako autor politycznych wypowiedzi ten precyzyjnie piszący historyk idei nagle wpada w ton potępienia, przeinacza wypowiedzi stworzonych przez siebie przeciwników i etykietuje antagonistów, jakby chciał nam przesłonić ich obraz. Jest to maniera dość przykra, bo odbiera chęć porozumienia z autorem i poważnego z nim polemizowania. Istota rzeczy polega jednak na tym, że tak pomyślany liberalizm staje się w istocie rzeczy koncepcją obrony nomenklatury postkomunistycznej. Profesor Walicki na ochotnika zgłasza się do walki i przyjmuje dosłownie, z całą życzliwością (i naiwnością) tezy Oleksego, Millera, Cimoszewicza. To oni okazują się jedynymi szczerymi zwolennikami demoliberalizmu. Ba, swoją postawę Walicki uznaje za prawdziwie klerkowską, bo popierając mało dziś cenionych polityków SLD, rzekomo dowodzi swej niezależności od środowiskowych nacisków. Reszta myślicieli (może poza Michnikiem, jedynym wedle Walickiego intelektualistą zdolnym do niepolitycznego myślenia) jest wysoce podejrzana i dlatego podpada pod określenie prawica równoznaczne niemal z określeniem szaleńcy. Tak uzasadniona wizja liberalizmu może być atrakcyjna w "Trybunie", "Polityce" albo "Przeglądzie", ale w sumie jest zabójcza dla tej tradycji intelektualnej. Liberalizm zostaje tu bowiem bardziej niż mniej utożsamiony z postkomunizmem i systematyczną polityką zbiorowej amnezji. Jest to tym dziwniejsze, że z takimi propozycjami występuje historyk, ale, jak widać, można być historykiem inteligencji, nacjonalizmu, ale już nie PRL czy radzieckiego władania. Na 400 stronach tej książki (jak i w innych zbiorach esejów Walickiego) nie znalazłem ani jednego poważnie - co nie znaczy bezkrytycznie - potraktowanego przekonania o potrzebie sprawiedliwości, której konsekwencją byłoby odsunięcie od wpływów i władzy tych osób, które jawnie lub symbolicznie (jako pisarze, naukowcy, dziennikarze) wypełniali rolę obrońców dawnego systemu, cenzorów czy zawodowych kłamców. Przemoc symboliczna, jak i fizyczna, choć każda z innych powodów, domaga się jawnej oceny. Nie ma u Walickiego ani jednej poważnie potraktowanej uwagi na temat pamięci, choć powiada on, że przeszłość dzieli nas bardziej niż bieżąca polityka (zapewne powinniśmy trochę zapominać, żeby się nie dzielić - takie zalecenie znajduję w tym dziele). Niemcy muzeów totalitaryzmu zbudowali wiele. Pod auspicjami Bundestagu wydano wielotomową pracę poświęconą dyktaturze komunistycznej. Dla autorów takich jak Walicki będą to z pewnością (choć nie wiadomo właściwie dlaczego) działania zagrażające neutralności światopoglądowej państwa wyrażające jednostronną, a więc nieliberalną postawę. W takiej sytuacji skłonny jestem niestety odczytywać ową dogmatycznie przez Walickiego rozumianą regułę neutralności nie tyle jako obronę państwa przed stronniczymi ideami (przede wszystkim nacjonalizmem, klerykalizmem, prawicą), co jako obronę przed wszelkim wspieranym funduszami państwowymi badaniem przeszłości - na przykład w ramach IPN. Neutralność zmienia się tu w ideę bezkarności. Nawet mocno pomyślany projekt liberalny zawsze jest wpisany w tradycję narodową czy państwową i zwykle chroni dominujący model ustroju, wyznawanych idei. I tak we Francji liberalizm będzie się definiował w opozycji do religii, ale już w Stanach Zjednoczonych będzie zajmował pozycję obrońcy patriotyzmu i tradycji konstytucyjnej.

Taki rodzaj liberalizmu, jaki propaguje Walicki, jest doskonałym orężem postkomunistów, ale okazuje się wyjątkowo słaby i - co przykro pisać - oferuje niewiele poza kilkoma banałami dotyczącymi praw człowieka i równości szans. Nie mierzy się z żadnym problemem społecznym czy politycznym, pozostając, niczym cumulus przesuwający się po niebie, wysoką i niedostępną białą materią. Nie ma nic do powiedzenia o kryzysie zaufania w Polsce. Nic nie wie o scenie politycznej. Kompletnie nie zajmuje się państwem i legislacją, korupcją czy stykiem bizesnu i polityki. Nie potrafi za pomocą swojego języka wytłumaczyć dziwnej trwałości idei narodowych czy religijnej ideologii. I tu dotykam sprawy dla mnie zasadniczej. Otóż Walicki - choć wybitny znawca historii polskiej i rosyjskiej - proponuje ideę, która w zasadzie nie odżywia się realnymi problemami naszego otoczenia. Świat powinien się niejako dopasować do ideologicznego gotowca. Ja sam jednak wolałbym, idąc śladami myślenia Michaela Oakeshotta, by idea zachowując swoje kierownicze zasady, swoją tradycję, korzystała z tego, co nazywamy napomknieniami przeszłości. Ideologia jest czy powinna być zawsze uogólnieniem zbiorowego doświadczenia i wywiedzionym z tego postulatem praktyki zbiorowej. Inaczej staje się dogmatem - ani inspirującym, ani ciekawym. W sformułowaniach ideologicznych profesora Walickiego, ale i w jego w ocenie polskiego dyskursu czy polityki, uderza mniej zresztą zaskakująca banalność, nierzeczowość i - przepraszam - kompletna dezynwoltura. On naprawdę niewiele chciał zrozumieć z PRL i postkomunizmu. Trwała sympatia okazywana jedynie generałowi Jaruzelskiemu i Bronisławowi Łagowskiemu, felietoniście "Przeglądu" i obrońcy stanu wojennego, brzmią jak na liberała co najmniej niepokojąco. Taka intelektualna postawa wyda się tym bardziej niepełna, gdy zdamy sobie sprawę, że liberalizm jest w Polsce doktryną najmocniej krytykowaną z ambon, trybuny sejmowej, radia, że w Polsce nie ma ani jednej partii liberalnej i nie ma żywego środowiska inspirowanego wolnościowymi ideami. Ten projekt po latach zupełnie się załamał. Przyczyn tego stanu rzeczy jest pewnie bardzo wiele, ale jedna z nich ma charakter polityczny: trudno utożsamiać się z wdzięcznymi ideami, które mają chronić ludzi dawnego ustroju i stanowią pochwałę zbiorowej amnezji.

To samo ideologiczne zacietrzewienie drażni mnie przy lekturze polskich konserwatystów, bo również w ich pracach analiza rzeczywistości przegrywa z potrzebą obrony pryncypiów. Wszystko, o czym piszą, jest tak ustawione, by uzasadniać przyjęte przez nich polityczne pryncypia. Dlatego te teksty są tak łatwo przewidywalne i monotonne. Ich autorzy zdecydowanie bardziej cenią lojalności ideologiczne (liberalne, konserwatywne) niż rzeczywistość. Ważniejsze są dla nich ideologiczne sztandary niż rozumienie i myślenie o świecie wspólnym. Ideologicznie zorientowani autorzy, tacy jak Walicki czy prawicowcy z Krakowa, mają wyraźny deficyt już nie tylko poczucia humoru, lecz także zwykłej ironii i dystansu wobec swoich założeń, który pozwalałby im je przeredagowywać, doprecyzowywać, domyślać w toku analizy. Od autora tej klasy co Walicki wymagałbym myślenia bez podpórek i autorytetów (w tym wypadku Berlina, Miłosza), ponieważ realne zbliżenie się do nazwania mrocznych czasów i naszej epoki wymaga otwarcia na nowe języki. Walicki historyk, autor prac o patriotyzmie czy inteligencji, jest wyśmienitym, wyrafinowanym przewodnikiem po mojej epoce. Walicki liberał cierpi na wszystkie choroby wieku ideologii, które dziesiątki lat temu zwalczali liberałowie u innych ideologów, ale nigdy u siebie. Skłonny jestem sądzić, że taki rodzaj ideologizacji nie może pobudzać do myślenia, ale jedynie indoktrynować.

Paweł Śpiewak

p

*Paweł Śpiewak, ur. 1951, socjolog, historyk idei, publicysta. Wykłada na Uniwersytecie Warszawskim. W poprzedniej kadencji był posłem z ramienia PO. Ostatnio wycofał się z czynnej polityki. Współzałożyciel pism "ResPublica Nowa" i "Przegląd Polityczny". W latach 80. związany z "Solidarnością". Wydał m.in. "Ideologie i obywatele" (1991), "W stronę wspólnego dobra" (1998), "Obietnice demokracji" (2004) oraz "Pamięć po komunizmie" (2005). W "Europie" nr 199 z 26 stycznia br. opublikowaliśmy jego głos w ankiecie "W okopach wojen kulturowych w Polsce".