Polacy tego nie widzą. Nam się ostatnio poprawiło, uwierzyliśmy więc, że żyjemy w najlepszym z możliwych światów. Część z nas po pańsku uznała, że dalsza integracja to już tylko sentymentalna zabawa. Prezydent Kaczyński, wstrzymując ratyfikację traktatu, nawet nie rozumiał, jaką niechęć na siebie ściągnie. Myśli, że naprzeciw siebie ma utopijnych marzycieli, idealistycznych maniaków integracji, których on swoim realizmem sprowadził na ziemię. Błąd. On uderzył w ich narodowe interesy.

Reklama

Dlaczego Sarkozy jest wściekły? Czemu Merkel - nie gorsza w logice od polskiej głowy państwa - nie mówi, że traktat jest martwy? Czemu nawet Anglicy dołączają się do tego chóru? Bo traktat lizboński był ostatnim pomysłem na obronę własnych pozycji. Ostatnim pomysłem na to, by nie spaść do drugiej ligi.

Europa nie wie, jak się rozwijać. Nie wie, jak zmusić do wysiłku swoje narody, jak porwać je do ekonomicznego wyścigu, jak zmusić je do rodzenia dzieci. Więc eksploatuje swój założycielski pomysł. Jedyny sensowny pomysł, jaki ma na rozwój. Połączenie sił. Idea jest prosta - w jedności siła. Kooperacja zwielokrotnia zysk.

Tym razem chodziło o połączenie sił w polityce zagranicznej. Dziś Niemcy udają, że są partnerem dla Ameryki, Francuzi wmawiają sobie, że rozgrywają wielkie gry na Bliskim Wschodzie, a Anglicy, że ogrywają europejskich sojuszników, dogadując się na boku z Bushem. Ale to wszystko jest blef. Kiedy Niemcy i Francja bojkotowały interwencję w Iraku, a jechali tam Anglicy, Polacy i Hiszpanie, to wszyscy byliśmy jedynie statystami w amerykańskiej grze. Natomiast grając razem, stajemy się realną siłą, która nawet Ameryce może postawić własne warunki.

Reklama

Traktat lizboński nie był odważny. Idea wspólnej dyplomacji była w nim rozwiązana połowicznie, jednak dawał elitom Europy jakieś narzędzie. Irlandia nawet ten pozór siły Europie zabrała.

Sytuacja jest realnie zła. Autorzy dzisiejszej "Europy" różnie ją opisują, ale łączy ich poczucie, że Europa znalazła się w kryzysie. Irlandia udaremniła ostatni pomysł na bezbolesną integrację. Teraz albo będzie trzeba zaryzykować rozwiązania radykalne - Habermas proponuje paneuropejskie wybory prezydenckie, czyli demontaż narodowej formuły demokracji - albo trzeba będzie podzielić Unię na mniejsze koalicje integrujące się na własną rękę. Czyli Europę różnych prędkości.

To nie jest - jak często sądzą Polacy - cyniczny szantaż pod adresem słabszych państw Unii. To zimna polityczna logika. Co bystrzejsi liderzy wiedzą, że w polityce nie przegrywa się bezkarnie. To nie jest sport, gdzie po porażce spokojnie wraca się do domu. Jeśli Chiny, Rosja i Indie dalej urosną w siłę, jeśli Europa z nimi przegra, to słono za to zapłaci. Nikt dziś nie wie, jak się płaci za przegraną w XXI wieku, jednak wszyscy inteligentni ludzie wiedzą, że jak zawsze w ludzkiej historii, będzie to bardzo bolało.

Reklama

Warto to powtórzyć. W całej integracyjnej grze ideologia jest na drugim planie. Unia to nie są lewicowe mrzonki, a prawica polska nie jest dla nich zimnym prysznicem. Odwrotnie - Unia jest ultrarealistycznym projektem, a integracja brutalną polityczną koniecznością. To właśnie sceptycy są dziećmi udającymi dorosłych. Polski prezydent upomniał się o podmiotowość Irlandczyków. Kto tu jest sentymentalnym marzycielem?

Robert Krasowski