p

Roman Kuźniar*

Skutki gruzińskiego konfliktu

Wojna zawsze niesie ze sobą zniszczenia i straty dla wszystkich jej uczestników oraz powoduje polityczne zmiany, choćby w postaci podziału na zwycięzców i pokonanych. Gruzińsko-rosyjski konflikt o Osetię Południową będzie wyjątkiem. Nie tylko wszyscy przegrali, ale w dodatku nic się nie zmieniło, to znaczy wszystko zostało po staremu. Gdy opadną towarzyszące jej emocje, gdy ustanie dzisiejsze bicie na trwogę, zupełnie chybione okażą się radykalne oskarżenia i zapowiedzi głębokich geopolitycznych konsekwencji. Chyba że ktoś zechce wykorzystać ten konflikt jako pretekst do wojowniczej polityki zagranicznej i sytuacja wymknie się w końcu spod kontroli. Owszem, widzimy próby interpretacji tego, co stało się na Kaukazie w kategoriach jakiejś nowej zimnej wojny, ale - jak sądzę - szybko okażą się one jałowe.

Reklama

Moim zdaniem nie należy wyolbrzymiać ani skali tego konfliktu, ani jego możliwych implikacji. Nie należy tego czynić, ponieważ mieliśmy do czynienia z wojną (a właściwie wojenką) o ściśle ograniczonym przebiegu i rezultatach. Wywołanie przez Micheila Saakaszwilego konfliktu zbrojnego z Rosją było poważnym błędem, który sprowadził na Gruzję prawdziwe nieszczęście. Porywczemu prezydentowi tego kraju zabrakło politycznej wyobraźni - fatalnie skalkulował reakcję Rosji oraz tych, na których pomoc liczył, czyli Stanów Zjednoczonych. Decyzja o ostrzale rakietowo-artyleryjskim, w którym giną setki cywili, była nie tylko nieroztropna, ale kwalifikuje się również do kategorii przestępstw wojennych. Takiego błędu Rosjanie nie mogli nie wykorzystać.

Niezależnie od tego, jak ocenimy ich działania zbrojne, w sensie polityczno-strategicznym prowadzona przez nich wojna miała ściśle ograniczony charakter, nawet jeśli - o czym wszyscy wiemy - reakcja Moskwy była nieproporcjonalna w stosunku do czynu zbrojnego Gruzji. Wobec ogromnej dysproporcji potencjału oraz zupełnego zaskoczenia taką reakcją inicjatorów działań militarnych, czyli Gruzinów, Rosjanie z łatwością osiągnęli trzy ważne dla nich cele wojny ograniczonej. Po pierwsze odzyskali i utrwalili terytorialne status quo. Właściwie już dziś można powiedzieć, że Gruzja musi się definitywnie pożegnać z Osetią Południową i Abchazją. Ale trzeba też uczciwie przyznać, że Serbia miała daleko większe prawa do Kosowa niż Gruzja do tych dwóch prowincji. Od początku swej niepodległości po upadku Związku Sowieckiego Tbilisi nie sprawowało efektywnej kontroli nad tymi terytoriami. Prawnomiędzynarodowa zasada efektywności ma jak wiadomo zastosowanie w kontekście prawa narodów do samostanowienia. Ponadto, ze względów historycznych pretensje Gruzji do władania tymi krainami są słabo uzasadnione. Nie wolno wreszcie ignorować woli ich mieszkańców przedkładających kuratelę Rosji nad panowanie Gruzji, której polityka wobec Abchazów i Osetyjczyków w przeszłości budzi bardzo złe wspomnienia. W Polsce nie chce się o tym słyszeć, ale to zupełnie nie interesuje tych ostatnich.

Po drugie operacja militarna zarządzona przez prezydenta Saakaszwilego dała Rosjanom znakomity pretekst do zlikwidowania potencjału zbrojnego Gruzji, budowanego ogromnym wysiłkiem tego biednego narodu i przy pomocy Zachodu, głównie Stanów Zjednoczonych. Rosjanie metodycznie zniszczyli lub przejęli sprzęt wojskowy zakupiony przez Gruzinów w ostatnich kilku latach. Gruzja przeznaczała na obronę w ujęciu procentowym dwu - trzykrotnie więcej niż Izrael, a teraz w sensie militarnym przestała istnieć. W ten sposób Moskwa postanowiła ukarać gruzińskiego prezydenta za jego ścisłe i demonstracyjne związki polityczno-wojskowe z USA i dążenie do członkostwa w NATO. Zachód, jeśli chce, może od nowa wyposażać Gruzję w sprzęt wojskowy.

Reklama

Po trzecie Rosja uzyskała efekt demonstracji w stosunku do pozostałych państw kaukaskich i państw Azji Środkowej. Ktokolwiek zechce użyć siły dla uregulowania spornych spraw z Rosją, a w dodatku będzie korzystał z amerykańskiej pomocy, tego spotka taki sam los jak Gruzję prezydenta Saakaszwilego. Każde inne mocarstwo, z Ameryką na czele, postąpiłoby podobnie.

Tylko tyle i aż tyle. Ten konflikt nie był dla Rosji poligonem dla kolejnych akcji. Raczej trafił się Moskwie jak ślepej kurze ziarno. Inne efekty tej wojny są albo wymyślone przez zawodowych producentów spinu lub większych narracji w rodzaju Roberta Kagana, albo są (lub będą) rezultatem międzynarodowej, a właściwie zachodniej reakcji na rosyjską operację militarną przeciwko Gruzji. Rosja istotnie powinna być ukarana przez Zachód, ale również w sposób kontrolowany - odczuwalny, ale nieprzekreślający szans jej utrzymania w zachodniej orbicie wpływów, czego Rosja chce, choć się do tego nie przyznaje. Bez Zachodu nie ma dla Rosji przetrwania, ale też nie wszystko w stosunkach z Moskwą będzie w stu procentach tak, jak chciałby Zachód, a zwłaszcza USA. W najgłębszym interesie Polski jest wiązanie Rosji z Zachodem, a nie ustawianie jej i siebie na pozycjach permanentnej konfrontacji.

Polityka strachu, która obecnie bierze górę w podejściu Polski i Zachodu do Rosji, nie przyniesie niczego dobrego. Polityka rosyjska jaka jest, każdy widzi. Nie trzeba było tej ostatniej wojny, aby to rozumieć. Szkoda, że nie rozumiał tego prezydent Saakaszwili. Brutalne zdławienie Czeczenii przez Putina powinno mu było dać do myślenia. Rzecz naturalnie nie w tym, aby Rosji ulegać, ale - kiedy się jest w położeniu Gruzji - działać roztropnie. Z drugiej jednak strony demonizowanie rosyjskich intencji oraz konsekwencji tego konfliktu jest nieuzasadnione i będzie prowadzić do kolejnych błędów politycznych. W tym braku proporcji chodzi zapewne o coś więcej niż tylko o odpowiedź na pytanie dotyczące przyczyn i skutków tej wojny.

W zachodnich reakcjach na militarne wejście Rosji do Gruzji można wyodrębnić dwa nurty: polityczny oraz ideologiczno-publicystyczny. W tym pierwszym na uwagę zasługuje energiczna reakcja Unii Europejskiej, a właściwie przewodzącej jej Francji. Unia wykazała skuteczność, bo zadziałała szybko i doprowadziła do rozejmu, dalekiego od doskonałości, ale jakże upragnionego przez samych Gruzinów, najwyraźniej przestraszonych perspektywą zajęcia przez Rosjan Tbilisi. Reakcja USA była do przewidzenia. Waszyngton ani drgnął, choć w Gruzji przebywało kilkuset amerykańskich żołnierzy szkolących i doradzających w siłach zbrojnych tego kraju, a gruziński kontyngent w Iraku był trzecim pod względem liczebności. Prezydent USA wolał wysłużyć się niedoświadczonym prezydentem kraju z Rosją sąsiadującego i narażonego na rosyjską reakcją wobec działań własnej głowy państwa. George W. Bush ograniczył się do dodania otuchy prezydentowi Kaczyńskiemu oraz do kilku bladych komentarzy. Sekretarz stanu Rice pojawiła się w Tbilisi, kiedy było już po wszystkim. Postawa USA jest znamienna. Anglosascy analitycy są zgodni, że niezależnie od tego, w jakim stopniu Waszyngton zachęcał prezydenta Saakaszwilego do asertywności wobec Rosji, a w jakim powstrzymywał go przed operacją zbrojną wobec Osetii Południowej, zażyłe kontakty gruzińskiego przywódcy z administracją Busha mogły wytworzyć u niego wrażenie, że Amerykanie nie pozostawią go samemu sobie. Pozostawili.

Polityczna bierność i bezradność Ameryki wobec rosyjskiego odwetu zaowocowała radykalnym potępianiem Moskwy, zwłaszcza w kręgach neokonserwatywnych i analogicznych środowiskach innych krajów zachodnich. Pojawiają się zapowiedzi nowej zimnej wojny, oburzenie na rosyjski imperializm i bicie na alarm - że następny będzie Krym, a potem może nawet Warszawa. Fantazje bez granic i zadziwiająca amnezja. Owszem, Rosja poniesie karę za swoją operację militarną przeciwko Gruzji, ale też ta sama Rosja będzie się wystrzegać jakichkolwiek innych akcji, które byłyby dla niej nieopłacalne. Moskwa potrafi kalkulować. Gruzja się "podłożyła" i Rosjanie postanowili to na zimno wykorzystać, a przy okazji wzbudzić respekt na Zachodzie. Ale na tym koniec. Nowa zimna wojna nie leży w interesie Rosji, która nie jest Związkiem Sowieckim. Potężny ZSRR nie pozwolił sobie na zatarg zbrojny z krajami NATO. Tym bardziej nie pozwoli sobie nań słaba Rosja. Prezydent Kaczyński i jego zwolennicy mogą spać spokojnie. Moskwa nie przewróci też światowej geopolityki. Chyba że zrobimy to my sami ze strachu przed Rosją. Owszem, Rosja powetowała sobie na Gruzji to, co uważała za wcześniejsze upokorzenia, m.in. "okrążanie" przez NATO, budowę baz systemu antyrakietowego USA u jej granic czy jednostronne uznanie przez Zachód deklaracji o niepodległości Kosowa. Notabene, wbrew żarliwym zaprzeczeniom zachodnich - w tym także polskich - polityków i komentatorów postępowanie Zachodu wobec Kosowa stworzyło precedens i tylko uprawiana ostatnio chętnie przez Zachód hipokryzja oraz logika Kalego nie pozwalają nam się do tego przyznać. Jednak Moskwa dalej nie pójdzie, bo nie ma środków i obawia się konsekwencji. Putin i Miedwiediew wiedzą, że za tę trochę wymuszoną wojnę z Gruzją Rosja już płaci cenę politycznego ochłodzenia relacji i trudniejszych warunków współpracy gospodarczej z UE.

Do przegranych w tej wojnie należy także Polska. I to podwójnie: nie tylko ze względu na szkody w stosunkach dwustronnych z Rosją, ale także szkody w myśleniu politycznym. Wprawdzie polski rząd próbował w tej trudnej sytuacji postępować w sposób, który łączył obronę naszych interesów z udzielaniem Gruzji realnej pomocy (poprzez UE i NATO), ale w świadomości naszych zagranicznych partnerów pozostaną wypowiedzi prezydenta Kaczyńskiego i jego podróż do Tbilisi. Postępowanie prezydenta było dobrą ilustracją jego politycznego światopoglądu, w tym niechęci do rzetelnego oglądu rzeczywistości. Nie chodzi już tylko o zignorowanie przyczyn konfliktu i pogardę dla praw narodowości mniejszych niż naród gruziński, ale przede wszystkim o zamiłowanie do przegranych powstań. Gruzja była okazją, by polec z honorem w słusznej sprawie. Niestety, sprawa była raczej złożona niż słuszna, a gruzińscy żołnierze nie przypominali powstańców warszawskich; nie ginęli z honorem, lecz uciekali co sił w nogach, choć mieli lepsze uzbrojenie. Prezydent Sarkozy przywoził upragniony rozejm, podczas gdy prezydent Kaczyński przyjechał, aby "podjąć walkę", której nie chcieli toczyć sami Gruzini. Głowa państwa nie jest od dawania świadectwa, lecz od postępowania zgodnie z racją stanu swego państwa. Od dawania świadectwa jest Zbigniew Herbert, w tym wypadku gruziński, choć i on będzie miał trudności, bo heroizmu było tam niewiele.

Aktywność prezydenta i jego otoczenia wniosła zamęt do polskiego spojrzenia na sprawy międzynarodowe, w tym na nasze interesy. Nie podzielam nadziei profesora Najdera dotyczącej pozytywnych skutków, jakie może mieć ta wojna dla naszej polityki wschodniej. Nie pozwoli na to nasza partia "strachu i wojny", która każe bać się Rosji i walczyć z nią przy każdej, nawet fałszywej okazji. Mamy kolejny powrót do historii, ale nie jako nauczycielki, tylko wyręczycielki, która wyręcza od myślenia, oferuje sprawdzone wytrychy i klisze. Kto spróbuje inaczej, na tego się huknie lub opatrzy się go epitetem - a to "antyamerykanizm", a to "partia białej flagi". Rzetelną analizę rzeczywistości zaczyna się odrzucać z czymś przypominającym bolszewicką pogardę dla faktów - jeśli mówią inaczej, tym gorzej dla nich. Jest to niepokojąco widoczne w sferze bezpieczeństwa, w której na wpół literackie, zaprawione ideologią narracje wypierają uważną ekspertyzę.

Znalazło to potwierdzenie w powiązaniu wojny gruzińsko-rosyjskiej ze sprawą tarczy antyrakietowej. Te dwie kwestie zostały powiązane, mimo że gruziński konflikt dowiódł czegoś zupełnie innego - zagrożeniem w naszej części świata nie są rakiety międzykontynentalne. Dowiódł także, iż nie liczą się jednostronne gwarancje mocarstw czy jakieś wobec nich zasługi. Gruzji nie pomógł znaczący udział w wojnie w Iraku ani stacjonowanie na jej terytorium żołnierzy USA. Liczą się natomiast zwarte ugrupowania państw, takie jak UE czy NATO, i tylko one - a nie indywidualnie Polska czy USA - mogą powoli wyciągnąć Gruzję z nieszczęścia. W sensie strategicznym obrona antyrakietowa i konflikt o Osetię są kwestiami z różnych zakresów i poziomów. "Odpowiedź tarczą" na wojnę kaukaską jest tak samo błędna, jak zaatakowanie Iraku w odpowiedzi na 11 września. Jednak w Polsce ta wojna ujawniła infantylizm myślenia o tarczy i przyspieszyła zawarcie jednostronnie korzystnego dla USA porozumienia o lokalizacji bazy systemu antyrakietowego w naszym kraju. Zawarcie bardziej zrównoważonego porozumienia skutecznie uniemożliwił prezydent. Tutaj był rzeczywiście skuteczny. Problem jest szerszy, bo prezydent zdaje się ostatnio chętniej uwzględniać inne niż polskie interesy i punkty widzenia. W wypadku tarczy był po stronie USA, w sprawie traktatu lizbońskiego solidaryzuje się z Irlandią, a w wojnie o Osetię wsparł prezydenta Saakaszwilego, choć w naszym interesie nie było odgrywanie roli harcownika. A już nikt nie zgadnie, jakie było uzasadnienie dla arbitralnego mianowania Gruzji "strategicznym sojusznikiem". W polityce międzynarodowej, gdy nie może się poprzeć słów czynem, traci się wiarygodność.

W najbliższym czasie, w efekcie tego konfliktu, grozi nam nie tylko załamanie stosunków z Rosją (Moskwa będzie oddawać długo i z nawiązką), paraliż naszej polityki wschodniej oraz zmniejszenie naszej wiarygodności w łonie UE i poza nią. Grozi nam także paraliż naszego myślenia o świecie oraz o tym, w jaki sposób mamy bronić własnych interesów za granicą. Ten paraliż jest już dziś pochodną niebywałych sporów między rządem a prezydentem w obszarze polityki zagranicznej, co wojna o Osetię spektakularnie uwydatniła. W ten sposób Polska jest drugą po Gruzji ofiarą konfliktu zainicjowanego przez naszego najnowszego "strategicznego sojusznika".

Roman Kuźniar

p

*Roman Kuźniar, ur. 1953, politolog, specjalista w zakresie stosunków międzynarodowych, profesor Uniwersytetu Warszawskiego. W latach 1994 - 1998 pełnił funkcję chargé d'affaires w Stałym Przedstawicielstwie RP przy Biurze ONZ w Genewie. Do 2002 roku był dyrektorem departamentu strategii i planowania polityki zagranicznej w MSZ. Później pełnił m.in. funkcję dyrektora Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. Wydał m.in.: "Strategia państwowa" (2004), "Polityka i siła. Wstęp do studiów strategicznych" (2005) oraz "Droga do wolności. Polityka zagraniczna III Rzeczypospolitej" (2008). W "Europie" nr 216 z 24 maja br. opublikowaliśmy jego tekst "Najważniejsze są Niemcy".