p

John Lewis Gaddis*

Administracje prezydenckie zazwyczaj wspomina się inaczej, niż były oceniane w trakcie swego urzędowania. Bliskość wytwarza znużenie, rozczarowanie, a często i pogardę. Dystans - kiedy opadną emocje po odejściu prezydenta, a następni prezydenci i popełniane przez nich błędy dostrzega się z bliska - sprzyja zmianie ocen, pojawieniu się nostalgii, a nawet szacunku.

George W. Bush, cokolwiek jeszcze można by o nim powiedzieć, jest prezydentem niezwykłym: historycy przez dziesięciolecia będą się spierać o jego dziedzictwo. Jeżeli schemat się powtórzy, ich wnioski niekoniecznie będą zbieżne z poglądami obecnych krytyków. Zauważmy, jak rzadko wspominamy dziś impeachment Clintona, zaledwie drugi w dziejach Ameryki. Albo jak bardzo urosła reputacja Reagana - od mało znaczącego gwiazdora filmowego do wielkiego stratega.

Reklama

Co zatem może wpłynąć na zmianę obecnych opinii o prezydenturze Busha? Mogę tylko mówić za siebie, ale zaskoczyło mnie odkrycie, że czyta on więcej tekstów historycznych i częściej rozmawia z historykami niż którykolwiek z jego poprzedników, przynajmniej od czasów Johna F. Kennedy'ego. Prezydent niejednokrotnie zaskakiwał mnie komentarzami dotyczącymi moich własnych książek, wygłaszanymi świeżo po ich publikacji, i bynajmniej nie jestem jedynym historykiem, który miał takie doświadczenia. Podczas seminariów w Gabinecie Owalnym musiałem mu się tłumaczyć, dlaczego nie zdążyłem zapoznać się z najnowszą książką o Lincolnie czy - jak Bush zwykł go nazywać - o "George'u W. pierwszym". Zalecałem nawet moim studentom z Yale czytanie książek przez niego rekomendowanych, i to z jak najlepszym skutkiem.

"No cóż, zatem Bush czyta teksty historyków - mógłby ktoś powiedzieć w tym miejscu - ale czy bardziej istotne nie jest zbadanie, jak wykorzystuje swoją historyczną wiedzę?". Z pewnością, ale wątpię, by ktokolwiek mógł udzielić ostatecznej odpowiedzi na to pytanie, zanim historia mówiona zostanie nagrana, pamiętniki napisane, a archiwa otwarte. Ale na podstawie bezpośredniej obserwacji mogę powiedzieć, że prezydent Bush, jak żaden inny mieszkaniec Białego Domu od dłuższego czasu, jest zainteresowany tym, w jaki sposób przeszłość może być wskazówką na przyszłość.

Prezydenckie doktryny

Reklama

Prezydenci, którzy usiłowali kształtować przyszłość, robili to zazwyczaj poprzez ogłaszanie doktryn - w większości nie miały one żadnego skutku. Kilka spośród nich, jak doktryna Monroe'a czy doktryna Trumana, rzeczywiście wywierało wpływ na kolejne administracje. W przypadku Monroe'a wpływ ten utrzymał się dobrze ponad wiek, w przypadku Trumana - przez pół wieku, dopóki nie zakończyła się zimna wojna. Większość doktryn znikała jednak z horyzontu, gdy tylko prezydent, który je ogłosił, opuścił urząd, a w niektórych przypadkach nawet wcześniej. Kto dzisiaj, z wyjątkiem historyków, pamięta doktryny Hoovera, Eisenhowera, Nixona, Reagana czy Clintona?

Trzy elementy sprawiły, że doktryny Monroe'a i Trumana przetrwały w czasie i przestrzeni. Czerpały one z długiej historii, odnosiły ją do kontekstu aktualnego kryzysu, a czyniąc to, ustalały kurs, który państwo mogło utrzymać w przyszłości. Doktryna Monroe'a wyrażała starą amerykańską tradycję sięgającą głęboko w wiek XVIII - tradycję łączenia wolności, dobrobytu i bezpieczeństwa z ekspansją kontynentalną. Doktrynę tę można było wcielić w życie dzięki temu, że Brytyjczycy milcząco godzili się na taką politykę i byli gotowi wykorzystać swoją marynarkę, by ją uskuteczniać. Doktryna Monroe'a była unilateralna, bo takie muszą być doktryny prezydenckie. Ale opierała się zarazem na realistycznej kalkulacji sił w ramach systemu międzynarodowego - tak jak powinny się na niej opierać wszystkie doktryny. Doktryna Trumana czerpała z równie starej tradycji amerykańskiej, utrwalonej dzięki zaangażowaniu w dwie XX-wieczne wojny światowe - to tradycja przeciwstawiania się temu, by Europa została zdominowana przez jedną wrogą potęgę. Doktrynę tę można było realizować dzięki wyjątkowej intuicji George'a F. Kennana, który przewidział, że system stalinowski i międzynarodowy ruch komunistyczny nosiły w sobie zalążki samozniszczenia, a upływ czasu będzie sprzyjał Zachodowi, jeżeli tylko utrzyma on swoją pozycję. Doktryna Trumana, podobnie jak doktryna Monroe'a, była unilateralna i oparta na równie realistycznej kalkulacji sił w ramach systemu międzynarodowego.

Doktryna Busha

Taka też jest doktryna Busha. Czy zatem i ona zda egzamin i przetrwa? Aby odpowiedzieć na to pytanie, poszukałbym najpierw mowy wygłoszonej w odpowiednio dostojnym otoczeniu: trwałe doktryny nie pojawiają się bowiem jako przypadkowe komentarze. Następnie odnalazłbym sformułowania, które można uznać za przedstawienie linii politycznej, a nie tylko opis przeciwników czy objaśnienie metod radzenia sobie z nimi - pojęcia takie jak "oś zła" czy "uderzenie wyprzedzające" nie tworzą doktryny. I wreszcie - skoro mamy do czynienia z prezydentem o tak rozwiniętej świadomości historycznej - próbowałbym odnaleźć echa wydarzeń z historii.

Mowa, która najlepiej odpowiada wymienionym kryteriom, została wygłoszona przez prezydenta Busha na schodach Kapitolu, 20 stycznia 2005 roku. Jako człowiek pilnie studiujący Lincolna mógł on przywiązywać szczególne znaczenie do czegoś takiego jak drugie orędzie inauguracyjne. To był właśnie czas na wyciągnięcie wniosków z przeszłości znacznie odleglejszej niż jego własna, na zastosowanie ich do obecnego kryzysu i projektowanie w niepewną przyszłość. I rzeczywiście Bush ogłosił - w jednym, godnym zapamiętania zdaniu - że "polityką Stanów Zjednoczonych jest wspieranie rozwoju ruchów i instytucji demokratycznych w każdym narodzie i każdej kulturze, a jej ostateczny cel stanowi położenie kresu tyranii na świecie".

Pierwsze reakcje - jak to zwykle bywa z doktrynami prezydenckimi - były mieszane. Ale wydawcom "New York Timesa" niespodziewanie spodobała się ta mowa, którą skomentowali następująco: "Pierwszy raz od dawna świeżo zaprzysiężony prezydent (...) powiedział coś, co ludzie będą powtarzać długo po tym, jak przejdzie on do historii".

Jeżeli ten komentarz jest trafny, Bush rzeczywiście mógł wtedy ogłosić doktrynę na XXI wiek, porównywalną do doktryny Monroe'a w wieku XIX i na początku wieku XX oraz do doktryny Trumana w czasie zimnej wojny. Dopiero nienarodzeni jeszcze historycy będą mogli to stwierdzić z pewnością. Jednak już sama taka możliwość sprawia, że godne zapamiętania zdanie Busha zasługuje na to, by przestudiować je dokładniej, niż to dotychczas czyniono. Stawia bowiem problem, który przyszłe administracje - Obamy, McCaina czy ich następców - będą musiały rozwiązać: czy celem Stanów Zjednoczonych rzeczywiście jest "położenie kresu tyranii na świecie" i czy wspieranie "rozwoju demokratycznych ruchów i instytucji w każdym narodzie i każdej kulturze" jest najlepszą drogą do tego celu?

Dzisiaj wydaje się oczywiste, że naród rosyjski, jeżeli tylko mógłby ponownie wybrać swojego coraz bardziej autorytarnego prezydenta, zdecydowaną większością głosów by to uczynił. W tym kraju, podobnie jak niegdyś w starożytnym Rzymie, zrodził się sprzeciw wobec ekscesów demokracji. Chiny przez ostatnie trzy dekady uczyniły większy postęp w kierunku dobrobytu niż w którymkolwiek okresie swojej długiej historii, ale nie dokonało się to za sprawą demokratycznych procedur. Względnie uczciwe wybory przeprowadzono ostatnio na Bliskim Wschodzie, ale oddały one władzę w ręce Ahmadineżada w Iranie i Hamasu na terytorium Palestyny

A zatem jeżeli chcemy położyć kres tyranii, promowanie demokracji nie wystarczy. Wydaje się, że potrzebne jest coś jeszcze. Nikt nie wyłożył tego w sposób bardziej klarowny niż Fareed Zakaria w swojej książce z 2003 roku "The Future of Freedom" (Przyszłość wolności). Demokracja - przyznaje Zakaria - to cel, do którego warto dążyć, ale pewne rzeczy muszą pojawić się wcześniej: bezpieczeństwo osobiste, stabilność polityczna, zrównoważony rozwój ekonomiczny, rządy prawa, świętość umów, działająca struktura konstytucyjna. Nie wystarczy po prostu obalić tyrana, przeprowadzić wybory i czekać na pojawienie się demokracji.

W momencie gdy prezydent Bush został ponownie wybrany na swój urząd w listopadzie 2004 roku, oczywistym było już, że koszty wojny w Iraku - dla Irakijczyków i dla ich wyzwolicieli, którzy zmienili się w okupantów - okazały się znacznie wyższe, niż oczekiwano. Administracja nie miała pewności, co robić. Ale zagadnienia z zakresu polityki zagranicznej i wojskowej rzadko mają wpływ na wyniki amerykańskich wyborów prezydenckich; jeżeli chodzi o bardziej drażliwą kwestię bezpieczeństwa narodowego, prezydent Bush mógł wykazać, że nie nastąpiły kolejne ataki terrorystyczne na terytorium amerykańskim, co było osiągnięciem nie bez znaczenia.

Oto zatem kontekst, w którym Bush musiał wygłosić drugie orędzie inauguracyjne i ogłosić doktrynę. Miała ona być odpowiedzią na bieżący kryzys, czyli porażkę jego polityki w Iraku. Ale odnosiła się również do kryzysu w królestwie idei: czy XX-wieczna idea promowania demokracji rzeczywiście była odpowiednim długoterminowym celem dla USA w XXI wieku?

Dwie koncepcje wolności

Dlaczego położenie kresu tyranii ma być lepszym celem niż rozprzestrzenianie demokracji? Czy każdego, kto sądzi, że wie, co jest dla świata najlepsze, nie spotka w końcu rozczarowanie, kiedy dowie się, że świat nie podziela jego wizji, obawia się jego arogancji i prędzej czy później zawiedzie jego ambicje?

Tak właśnie będzie, ale na tym też polega różnica między dwoma celami. Rozprzestrzenianie demokracji sugeruje, że znamy odpowiedź na pytanie, jak ludzie powinni żyć. Położenie kresu tyranii oznacza danie im wolności, by znaleźli własne odpowiedzi. Filozof z Oksfordu Isaiah Berlin najlepiej wyjaśnił tę różnicę pół wieku temu w swoim wielkim eseju "Dwie koncepcje wolności".

U podstaw idei wolności pozytywnej - jak definiował ją Berlin - leży tak mocna pewność w kwestii tego, co jest najlepsze, że próbuje się wymuszać przyjęcie owej najlepszej opcji przez innych. Początkowo na drodze perswazji; następnie, jeżeli to nie działa, poprzez przykład; jeżeli i to zawiedzie - poprzez przymus. Pewność opiera się na przekonaniu, że odgadło się, jak działa mechanizm historii - stworzyło teorię, która dostarcza jednego radykalnego rozwiązania pełnemu problemów światu.

Może to być śmiertelnie niebezpieczne, jeżeli jest się przywódcą potężnego państwa - największe tyranie ery nowożytnej powstały dzięki przywódcom wyznającym ideologię "jedno rozwiązanie jest dobre dla wszystkich". Lenin, Stalin, Hitler, Mao czy Pol Pot, wszyscy zaczynali od obiecywania wolności, która będzie trwać tak długo, jak długo oni będą decydować, czym jest i jak ją zdobyć. Wolność negatywna, w postaci zdefiniowanej przez Berlina, nie ma takich roszczeń. Przeciwnie, podtrzymuje "absolutny zakaz narzucania własnej woli drugiemu człowiekowi".

Dziś jeszcze bardziej niż w 1958 roku, gdy Berlin pisał swój esej, oczywiste jest to, że wolność negatywna zyskuje większe poparcie. Totalitarne tyranie XX wieku upadły, ponieważ ich "jedyne rozwiązania" obiecywały wolność, ale jej nie zapewniły. Demokracje przetrwały i rozprzestrzeniły się, ponieważ pozwoliły na eksperymentowanie z wieloma rozwiązaniami. Nie wszystkie okazały się dobre, ale sprawdziło się wystarczająco wiele spośród nich, by u progu XXI wieku rządowi "refleksji i wyboru" wydać znacznie lepsze świadectwo niż rządowi "przypadku i siły".

Tu jednak historia spłatała nieprzyjemnego figla. Koniec zimnej wojny pozostawił USA na pozycji dominacji, z którą nie mogło się równać nic od czasów Cesarstwa Rzymskiego. Zachowanie pokory w takich okolicznościach wymagałoby dyscypliny świętego. A Amerykanie, podobnie jak Rzymianie, nigdy nie byli szczególnie świątobliwi. Podjęte przez nich podczas zimnej wojny wysiłki, by wzmocnić demokrację ograniczającą potęgę dyktatorów, nagle zaczęły się jawić jako próby skupienia władzy we własnych rękach.

Kiedy Wilson mówił w 1917 roku o uczynieniu świata bezpiecznym dla demokracji, ta forma rządów była zagrożona. Ale kiedy Clinton w swoim drugim orędziu inauguracyjnym w 1997 roku opisywał USA jako "naród niezbędnie potrzebny światu", nie było żadnych oczywistych zagrożeń na horyzoncie. Dlaczego zatem Amerykanie mieliby być niezbędni? Kiedy niespodziewanie pojawiło się zagrożenie, 11 września 2001 roku, zraniony, a zarazem wciąż najpotężniejszy naród zaczął upierać się, że jego przyszłe bezpieczeństwo wymaga, by demokracja rozprzestrzeniła się na cały świat. Nic dziwnego, że przeraziło to ludzi na świecie - nawet tych przerażonych już skądinąd terroryzmem.

Wezwanie Busha do "wspierania rozwoju demokratycznych ruchów i instytucji w każdym narodzie i każdej kulturze" było wyrazem mentalności typu "jedno rozwiązanie jest dobre dla wszystkich". Brzmiało to tak, jakby wiedział, co jest najlepsze dla świata. Ale później dodał: "ostatecznym celem jest położenie kresu tyranii na świecie". To brzmiało już raczej jak dawanie ludziom wolności, by mogli podjąć decyzję, co jest dla nich najlepsze. A zatem Bushowi udało się w jednym zdaniu zawrzeć obie koncepcje: wolności pozytywnej i negatywnej.

Być może był to sukces, jeśli chodzi o zwięzłość oratorską, ale nie gdy chodzi o filozoficzną spójność. Promowanie demokracji, z powodów, o których wspomniałem, nie daje gwarancji położenia kresu tyranii, tak jak położenie kresu tyranii nie gwarantuje, że świeżo wyzwoleni wybiorą demokrację. Mówienie ludziom równocześnie, że my wiemy, co jest dla nich najlepsze, i oni też to wiedzą, może wprawić w konfuzję obie strony. Ale co się stanie, jeśli odczytamy prezydencką deklarację raczej jako polityczną, a nie filozoficzną, jako próbę wyrażenia respektu wobec najbliższej przeszłości i zarazem zmiany priorytetów na przyszłość? Orędzie prezydenckie nie może przecież odrzucać tego, co już się wydarzyło, nawet jeżeli wskazuje nowy kierunek.

Jeżeli doktryna Busha była tak pomyślana - a położenie kresu tyranii ma być teraz celem Stanów Zjednoczonych w polityce zagranicznej - stanowiłoby to zmianę kursu w stosunku do XX-wiecznej idei promowania demokracji jako rozwiązania wszystkich problemów świata i pójście w kierunku starszej koncepcji dawania ludziom wolności, aby sami mogli rozwiązywać swoje problemy.

Dokonywanie wyborów

Może rzeczywiście tak było - ale czasem przemówienie to tylko przemówienie. Jeżeli Bush zamierzał zmienić kierunek amerykańskiej polityki zagranicznej, on i jego doradcy od tego momentu stali się wyjątkowo dyskretni i małomówni. Uważam jednak, że przyszli prezydenci powinni uznać drugie orędzie Busha za sygnał zmiany i wezwanie do spóźnionej korekty kursu. W swoim rozumowaniu sięgam po inną koncepcję Berlina, opisaną w eseju z 1958 roku, zgodnie z którą nie ma czegoś takiego jak jedynie dobra rzecz. Jest wiele rzeczy dobrych i nie zawsze można mieć je wszystkie naraz. Demokracja to oczywiście dobra rzecz. Ale dobre są również wolność od anarchii czy bezpieczeństwo osobiste. Dobre są przewidywalność zachowań wobec innych i zrównoważony rozwój ekonomiczny. Demokracja nie może kwitnąć, kiedy ludzie są głodni.

Odkąd zakończyła się zimna wojna, Stany Zjednoczone lekceważyły te warunki wstępne. Nie ma lepszego przykładu na to niż trzy kolejne tury wyborów w Iraku w 2005 roku, w których obywatele tego kraju narażali życie, by pójść zagłosować. Ktoś mógłby powiedzieć, że było to poruszające i budujące zwycięstwo demokracji. Ale była to również jej porażka, ponieważ ludzie nie powinni narażać życia, by pójść do wyborów. To, że je narażali, pokazywało klęskę Stanów Zjednoczonych, którym po inwazji na Irak nie udało się położyć tam fundamentów niezbędnych dla przetrwania demokracji.

Ten błąd został popełniony nie tylko w Iraku. Jesteśmy zaskoczeni, kiedy demokracja nie przyjmuje się w takim stopniu, w jakim oczekiwaliśmy, w innych rejonach Bliskiego Wschodu, a także w Rosji, Chinach, Afryce i Ameryce Łacińskiej. Demokratyczna fala, która zaczęła rosnąć po zakończeniu zimnej wojny, na moment wspaniale się spieniła, a teraz zaczyna opadać. Ale czy kiedykolwiek było prawdopodobne, że demokracja zakorzeni się w tych częściach świata, w których ludzie boją się anarchii bardziej niż władzy? Gdzie walka o przetrwanie jest pilniejszym priorytetem niż zapewnienie prawa wyborczego? Gdzie ogromna potęga Stanów Zjednoczonych raczej wzbudza niepokój niż rozprasza obawy?

Dlatego właśnie potrzebujemy powrotu do korzeni. Promowanie demokracji bez warunków wstępnych może tylko przynieść rozczarowanie za granicą i utratę złudzeń w kraju. Wiąże się z przekonaniem, że wiemy lepiej niż inni ludzie, co jest dla nich najlepsze - a zbyt często okazuje się, że nie wiemy. To odbiera prawomocność naszym priorytetom.

Ale tylko tyrani chcą bronić tyranii. Skupienie się na położeniu kresu tyranii może uwolnić nas od niepotrzebnych dyskusji, co pozwoli skoncentrować wysiłki na jednym, najistotniejszym warunku wstępnym demokracji, którym - jak przypomniał nam niegdyś Franklin D. Roosevelt - jest wolność od strachu. To z niej rodzą się wszystkie inne rodzaje wolności.

Powinniśmy zatem kierować się szacunkiem dla sposobów, w jaki ludzie w innych miejscach świata określają swoje obawy, zamiast narzucać im obawy własne. Może to oznaczać współpracę z autorytarnymi reżimami, kiedy istnieje coś, czego można obawiać się bardziej niż ich autorytaryzmu, a ogólny proces zmierza zarazem do uczynienia demokracji możliwą. Ale oznacza to również występowanie przeciw reżimom - i ruchom terrorystycznym - które zmierzają w odwrotnym kierunku, chcąc uczynić z siebie źródło wszelkich lęków zamiast obronnej zapory przed nimi. Tyrania oznacza bycie zniewolonym przez strach - uwolnienie od niego to wystarczający plan przynajmniej na kilka najbliższych dziesięcioleci.

John Lewis Gaddis

© 2008 American Interest

przeł. Emilia Wrocławska

p

*John Lewis Gaddis, ur. 1939, historyk amerykański, specjalista w dziedzinie historii wojskowości i studiów strategicznych. Zajmuje się głównie dziejami zimnej wojny. Opublikował m.in. "The United States and the Origins of the Cold War" (1972), "We Now Know: Rethinking Cold War History" (1997) oraz "Surprise, Security and the American Experience" (2004). W Polsce ukazały się jego "Strategie powstrzymywania" (2007) oraz "Zimna wojna. Historia podzielonego świata" (2007). W 2005 roku Gaddis otrzymał prestiżowy National Humanities Medal.