Braki kadrowe, przeciążenie pracą, zaawansowany wiek, łączenie kilku etatów – pandemia uwypukliła tylko problemy, z którymi środowisko pielęgniarskie zmaga się od wielu lat. Kiedy się one zaczęły? A może lepiej zadać pytanie: kiedy ich nie było? Już w Porozumieniach Sierpniowych 16. postulat strajkujących brzmiał: "Poprawić warunki pracy służby zdrowia, co zapewni pełną opiekę medyczną osobom pracującym”. Jeden z 30 podpunktów mówił o tym, by "podnieść płace za nocne dyżury pielęgniarskie”. Prekaryzacja tej grupy zawodowej na dobrą sprawę przyspieszyła jednak już po upadku PRL, na przełomie XX i XXI w.
Krystyna Ptok, przewodnicząca Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Pielęgniarek i Położnych (OZZPiP), który zapowiedział akcję strajkową i rozpoczął przygotowania do sporów zbiorowych w całym kraju, pracę pielęgniarki zaczęła w końcówce lat 70. Wtedy wystarczyło skończyć liceum specjalistyczne, zarobki nie były oszałamiające, ale wszyscy mieli mało – tyle, by starczyło na życie. Pielęgniarek jednak nie brakowało. Po transformacji zaczęło się to zmieniać. Do 1997 r. ich liczba rosła i sięgnęła 217,2 tys., by już pod koniec 2006 r. spaść do 179,3 tys. Dlaczego? Zdaniem szefowej OZZPiP wpływ miały na to kolejne reformy służby zdrowia, zwłaszcza ta z 1999 r. o powszechnym ubezpieczeniu zdrowotnym. Szpitale w większości oddano samorządom i przekształcono z jednostek budżetowych w samodzielne. Jak opowiada szefowa związku, lokalne władze nie miały pieniędzy i chętnie przekazywały zarządzanie placówkami prywatnym firmom. Tak było ze szpitalami w Blachowni Śląskiej i Pszczynie, których historię Ptok zna doskonale z autopsji. Prywatni właściciele zaczęli tam od zwalniania ludzi, żeby ciąć koszty. A że pielęgniarek zawsze było najwięcej – nawet ok. 60 proc. całego personelu – jako pierwsze dostawały wypowiedzenia. Podobnie było w całym kraju.
Reklama