Dostrzegać jej zalety, rozumiejąc zarazem niewątpliwe ograniczenia? Do tego w każdym razie namawia w rozmowie z "Europą" Adam Przeworski, jeden z najwybitniejszych dziś badaczy systemów demokratycznych. Nie ma co się spodziewać - twierdzi - że demokracja, nawet najbardziej dojrzała i zaawansowana, rozwiąże sama z siebie społeczne problemy. Zwłaszcza te najboleśniejsze związane z drastycznymi nierównościami ekonomicznymi. Demokratyczny system dostarcza jedynie niezbędnych ram, w których konflikty i problemy mogą zacząć być rozwiązywane. Chodzi z grubsza o to, że w dobrze działającej demokracji łatwiej uporać się z nimi bez przemocy... Nie ma natomiast dowodu na to, że demokracja zapewnia szybszy rozwój niż ustroje niedemokratyczne. Jest jedynie bardziej przewidywalna, daje swoim obywatelom nieco większe poczucie bezpieczeństwa. Dlatego mogą łatwiej planować swoje życie i łatwiej z niego korzystać. Na tym polega jej niewątpliwa - ale wedle Przeworskiego właściwie jedyna - wyższość nad współczesnymi dyktaturami czy autokracjami.

Reklama

Profesor Adam Przeworski przyjechał do Warszawy na konferencję "Polska po 20 latach wolności" (22 - 23 maja 2009) zorganizowaną przez Instytut Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego.

p

Maciej Nowicki: Coraz częściej mówimy, że "demokracja upadła, ponieważ nie oferuje nam już żadnego wyboru. Nieważne, na kogo zagłosujemy, rezultat będzie z grubsza taki sam". Kryzys zaostrzył jeszcze to poczucie rozczarowania. Mimo że dawny świat się wali, nikt nie proponuje żadnej alternatywy.
Adam Przeworski*: Ten zarzut nie ma żadnego sensu. Choćby dlatego, że niemal zawsze tak było, a przynajmniej od bardzo dawna. Kiedy przyglądamy się europejskim demokracjom w ciągu ostatnich 100 lat - z grubsza od zakończenia pierwszej wojny światowej - widzimy jak na dłoni, że przez większość tego czasu nie było zasadniczych różnic między poszczególnymi partiami. Już w 1920 roku, kiedy szwedzka socjaldemokracja po raz pierwszy doszła do władzy, naśmiewano się, że nowa ekipa prowadzi taką samą politykę jak prawica, ich poprzednicy. Krótko mówiąc, europejska polityka jest zdominowana przez długie okresy, w których prawica i lewica prowadzą taką samą politykę.

Reklama

Okresy te rozdzielane są jednak przez momenty zasadniczych zmian. Jak choćby w latach 50., kiedy w Europie Zachodniej nastało "welfare state". Albo przy końcu lat 70., gdy nastąpił przełom wolnorynkowy zapoczątkowany przez Thatcher.
Ale nawet w momentach przełomów, gdy niemal wszystko ulega zmianie prawica i lewica nie różnią się aż tak bardzo. Przecież "welfare state" nie wszędzie było wprowadzane przez socjaldemokrację. W Danii dokonywał tego rząd prawicowy, a we Włoszech, Francji i Belgii - chadecy. Gdy natomiast nadszedł przełom wolnorynkowy, wszyscy dokonali zwrotu w prawo. Lewica poszła za prawicą. Dziś obserwujemy kolejny przełom: powrót do dużo bardziej aktywnej polityki państwa w regulowaniu gospodarki. Czy lewica różni się tu jakoś od prawicy? Raczej nie... Jednym słowem, nieustannie zapominamy, że w systemach demokratycznych różnice między partiami nie są duże. I że nie ma w tym nic zaskakującego. Choćby dlatego, że logika współzawodnictwa wyborczego sprawia, iż partie muszą lokować się w centrum - oferować to, czego oczekuje większość wyborców. Po drugie zaś, partia przychodząca do władzy prowadzi taką samą politykę jak poprzednia, ponieważ nie bardzo wie, co ma zrobić.

Ale co tak naprawdę z tego wynika? Że demokracja wcale nie musi nam zapewniać jakiejś wyraźniej alternatywy?
Moim zdaniem ludzie powinni przede wszystkim otrzymywać to, czego najbardziej pragną. Coś takiego cenią sobie znacznie bardziej niż wybór sam w sobie. Jest to zresztą bardzo rozsądne - weźmy na przykład sytuację, w której proponujemy komuś coś, czego pragnie, ale bez możliwości wyboru, albo dajemy mu wybór, ale w dostępnych opcjach nie ma tej najbardziej upragnionej. Przedstawianie wyboru jako nadrzędnego celu demokracji to oszustwo. Po co komu nawet tysiąc możliwości, skoro pośród nich nie ma tej, która najbardziej mu odpowiada?

Jak w takim razie uzasadnić to, że ludzie aż tak bardzo cenią sobie możliwość wyboru? Czyżby byli zaślepieni?
Powtórzę: moim zdaniem, kiedy ludzie, a zwłaszcza dziennikarze, narzekają na brak wyboru, tak naprawdę mylą sytuację braku wyboru z sytuacją, w której dostępne są tylko złe opcje. Chciałbym powiedzieć jeszcze jedno: wybory w sensie dosłownym - parlamentarne, prezydenckie itd. - tworzą względną zgodność między tym, czego ludzie chcą, i tym, co robi rząd. Nie jest to zgodność idealna, ale wystarczająca. Często twierdzi się, że mechanizmy większościowe powinny być lepiej kontrolowane - przede wszystkim przez podział władz. Nie zgadzam się z tym. Mamy zbyt wiele mechanizmów wzajemnej kontroli, w wyniku których rządy bardzo niewiele mogą. Rządom powinno dać się większą swobodę. Codziennie przeglądam polskie portale internetowe i widzę, że połowa artykułów informuje o procesach sądowych i komisjach śledczych w sprawach ściśle politycznych. Moim zdaniem ingerencja sądów w codzienną politykę w Polsce jest stanowczo za duża.

Reklama

Twierdzi pan, że od co najmniej 100 lat w Europie było zawsze tak samo: z zasady wszystkie zwycięskie partie postępowały identycznie. Czy to oznacza, że globalizacja gospodarcza także nic nie zmieniła? Bo to jest argument, który słyszymy dziś nieustannie: wszyscy muszą postępować tak samo, ponieważ globalizacja ekonomiczna znacznie ograniczyła margines działania. Nie mamy żadnego wpływu na bieg wydarzeń, wszystko stało się naszym przeznaczeniem. Jesteśmy całkowicie uzależnieni od "agendy zewnętrznej" Waszyngtonu czy Brukseli.
Wpływ globalizacji na możliwość wyboru nie jest jasny. Z jednej strony globalizacja zwiększa nierówność i prowadzi do dominacji oligarchii. Z drugiej strony wiemy, że w społeczeństwach o dużych nierównościach społecznych partie polityczne mają bardziej zróżnicowane programy...

...ponieważ istnieje większa rozbieżność interesów.
Dokładnie. Mamy więc dwie tendencje, które w pewnym sensie się neutralizują i nie jest jasne, która z nich przeważy: nierówność w wyniku globalizacji czy też jej niwelowanie dzięki rywalizacji partii. Oczywiście polityka jest w ogromnym stopniu zależna od gospodarki i pieniądza. Zapytałem kiedyś mojego przyjaciela, byłego prezydenta Brazylii, Fernanda Henrique Cardoso, co najbardziej ograniczało jego decyzje. Nie była to ani opinia publiczna, ani brazylijski Kongres, ale rynek. I to rynek finansowy. Ale mimo to pozostaje pewien margines swobody, która od czasu do czasu prowadzi do przełomów. Jestem entuzjastą Obamy i uważam, że z tego kryzysu może wyjść jeszcze coś dobrego. Choćby zwiększenie regulacji rynku finansowego.

Wielu ekonomistów podkreśla, że to zbytnie upraszczanie sprawy: regulacje zostały bardzo zaostrzone na początku dekady - po tym jak pękła bańka internetowa. I niewiele to dało...
To prawda. Można się najzwyczajniej pomylić, wprowadzając nowe przepisy. Nie zmienia to jednak faktu, że w USA obserwujemy obecnie przełom - wielki skok polityki społecznej. Pierwsza seria wydatków w ramach programu Obamy, choć objęto je wspólną nazwą "odpowiedzi na kryzys", nie odnosiła się wcale do finansowych skutków kryzysu. Ponad 40 procent tej sumy poszło na służbę zdrowia, ponad 30 procent na edukację. I tylko niewielki odsetek na pobudzenie popytu. Widzimy ogromne zmiany. Jako polityk Obama bardzo przypomina szwedzkich socjaldemokratów z lat 30. lub 50. Głęboko wierzy w pewne wartości, a jego instynkty są bardzo lewicowe. Stawia na służbę zdrowia, edukację, mieszkania komunalne. Chce zagwarantować ludziom zaspokojenie podstawowych potrzeb. I jednocześnie jest szalenie oportunistycznym, dobrym politykiem. Wydaje mi się, że zastosuje znaną także ze Szwecji zasadę niewielkich reform, które rząd podtrzymuje, jeśli się sprawdzają, i porzuca, jeśli ponoszą klęskę. To nie będzie ideologiczny program, ale seria praktycznych zmian. W Europie niczego podobnego nie widać. Wiemy tylko, że neoliberalizm został zdyskredytowany. Prawica chce rozwiązać kryzys, wracając do dawnego porządku, a lewica lamentuje, nie wysuwając żadnych sensownych propozycji...

Często słyszymy opinię, że demokracja gwarantuje rozwój ekonomiczny. Pan kpi sobie z tego przekonania. Zauważa pan, że o ile niegdyś powszechnie twierdzono, iż demokracja nie służy jakoś szczególnie rozwojowi, potem zaczęto twierdzić, że jest odwrotnie. Podaje pan nawet dokładną datę tego "naukowego" przełomu: rok 1982. Wtedy wszyscy przyjmują nowe stanowisko i wyższość demokracji uznają za dogmat. Zresztą w tym czasie sytuacja znowu się zmieniła - z powodu Chin.
Ta kwestia interesowała mnie przez całe życie. Komuniści legitymizowali swoją władzę w Polsce, mówiąc, że zapewniają rozwój. Twierdzili, że komunizm to droga na skróty do nowoczesności. Miałem co do tego spore wątpliwości. Ta sama linia argumentacji pojawiła się zresztą w Stanach w latach 50. Mówiono: "Jesteśmy demokratami, ale musimy zrozumieć, że biedne kraje potrzebują dyktatury, aby się rozwijać". Potem stanowisko zmieniło się o 180 stopni, nagle zaczęto głosić, że demokracje ogromnie przyspieszają rozwój. Przytaczano jeden argument: jeśli obserwujemy systemy demokratyczne w długiej perspektywie, odkryjemy bardzo wyraźną zależność między demokracją a wzrostem. Tyle że to samo można powiedzieć o dyktaturach...

Krótko mówiąc, przeciętnie stopa wzrostu jest taka sama w demokracjach i ustrojach niedemokratycznych.
Tak. Różnica polega na czym innym. Jeśli sporządzimy listę 10 krajów, które rozwijały się najszybciej po drugiej wojnie światowej, i 10, które najbardziej podupadły od tego czasu, w tej pierwszej grupie znajdą się dwa kraje demokratyczne i osiem niedemokratycznych. W drugiej grupie natomiast znajdą się wyłącznie kraje niedemokratyczne. Demokracje nie rosną więc najszybciej, ale także spektakularnie nie upadają. W demokracji na przykład istnienie systemu emerytalnego jest pewnikiem. Wartość emerytur może spaść, ale żaden rząd nie rozmontuje całego systemu, ponieważ automatycznie przegrałby kolejne wybory. W dyktaturze to jest możliwe. Zaletą demokracji jest to, że ludzie mogą planować swoje życie.

W dobie kryzysu wszyscy napominają nas: "Oszczędzajcie, postępujcie nie jak Amerykanie, lecz jak Chińczycy". Tymczasem - jak rozumiem - Chińczycy oszczędzają nie dlatego, że są z natury bardziej przewidujący. Oszczędzają, ponieważ funkcjonują w niepewnej rzeczywistości i nie mają innego wyjścia. To nie jest jakaś wrodzona cnota.
Właśnie. To ma zresztą inne konsekwencje. Pewność dotycząca przyszłości i istnienie systemu ubezpieczeń społecznych sprawiają, że mieszkańcy krajów demokratycznych nie decydują się na większą liczbę dzieci. W roku 1950., aby uzyskać 90-procentowe prawdopodobieństwo, że chociaż jeden syn dożyje czasu, kiedy ojciec będzie miał 60 lat - i wtedy zapewni mu utrzymanie - rodzina w Indiach musiała mieć więcej niż pięcioro dzieci. Największa różnica we wzroście gospodarczym pomiędzy systemami niedemokratycznymi i demokratycznymi wynika właśnie z przyrostu naturalnego. PKB wzrasta bowiem przeciętnie w równym tempie, ale produkt per capita w demokracjach rośnie dużo szybciej.

To, że demokracje rozwijają się w takim samym tempie jak autokracje, nie zmienia jednego: bogatych demokracji jest znacznie więcej niż bogatych autokracji.
Dlatego że nigdy nie upadł żaden kraj demokratyczny, w którym dochód na głowę mieszkańca był wyższy niż sześć tysięcy dolarów. Wielokrotnie to sprawdzałem, ale po prostu nie ma takiego przypadku. Z jakiego powodu? Ponieważ zmniejsza się intensywność konfliktów. W kraju biednym nawet niewielka zmiana stanu posiadania jest niezwykle ważna, co sprzyja stosowaniu przemocy. W krajach bogatych przemoc przestaje się opłacać. Podam panu jeden przykład: w 1948 roku w Kostaryce odbyły się wybory prezydenckie. Wyniki były bardzo zbliżone, pojawiły się zarzuty oszustw wyborczych i nie było jasne, kogo należy ogłosić zwycięzcą. Tamtejszy parlament zdecydował, że zwyciężył kandydat, który tak naprawdę dostał troszkę mniej głosów. Wybuchła wojna domowa, zabito trzy tysiące ludzi.... Dokładną powtórkę tej sytuacji mieliśmy w USA w roku 2000. Wyniki obu kandydatów były bardzo zbliżone, nie było jasne, kto zwyciężył, a Sąd Najwyższy ogłosił prezydentem kandydata, który dostał trochę mniej głosów. Wojna jednak nie wybuchła: wszyscy wsiedli do swoich terenówek i wrócili do domu. Dlaczego? Bo w Kostaryce dochód na głowę wynosił 1500 dolarów, a w Stanach Zjednoczonych 20 tysięcy... Powyżej pewnego progu - sześć tysięcy dolarów - przegrani akceptują przegraną, nawet wtedy, gdy nie mają najmniejszej szansy na zwycięstwo w przyszłości. A to dlatego, że w tej sytuacji nawet wieczni przegrani mają zbyt wiele do stracenia, by występować przeciwko demokracji. Siły polityczne stają się mniej radykalne, ponieważ dochodzi do "uburżuazyjnienia" całego społeczeństwa....

Tak więc demokracja jest w pewnym sensie kompromisem klasowym.
Jak najbardziej. Biedni deklarują, że nie zagarną własności siłą, a bogaci obiecują, że będą dzielić dochód. To dlatego nigdy nie doszło do jakiejś wielkiej rewolucji w Europie: reformizm okazał się racjonalną strategią dla robotników, w ich interesie było wspieranie kapitalistycznej demokracji.

Jednak kompromis ten nie wszystkim wyszedł na dobre. Okazało się, że demokracja wcale nie jest potężną machiną redystrybucji bogactwa. Ze wszystkich statystyk wynika, że nierówności na Zachodzie wzrosły w ciągu ostatnich 30 lat. Thomas Piketty i Emmanuel Saez, których prace stanowią jeden z głównych punktów wyjścia programu gospodarczego Obamy, podkreślają, że poziom nierówności jest niemal taki sam jak 100 lat temu. Prawie wszystko jest w rekach oligarchii...
Kilka dni temu jadłem kolację z Pikettym, który podkreślał, że sytuacja jest dokładnie taka sama jak przed pierwszą wojną: bardzo wąska grupa kontroluje ogromną część bogactwa. Dlaczego tak się dzieje? Przytacza się tu wyjaśnienia w rodzaju "fałszywej świadomości" biednych, którzy nie rozumieją, że są wyzyskiwani, czy "ideologicznej dominacji klasy posiadającej," która wszystkimi manipuluje za pomocą mediów. Mówi się o złudnych nadziejach biednych, że pewnego dnia staną się bogaci - i dlatego niewiele robią. Moim zdaniem nie tu leży sedno problemu. Przecież wiele rządów zostało wybranych głosami uboższych. Potem rządy te starały się wyrównać dochody - i niewiele z tego wychodziło. Nie potrafimy walczyć z nierównościami, ponieważ nie mamy właściwej technologii. Kiedyś głównym dobrem była ziemia. Ziemię podzielić jest stosunkowo łatwo. Wystarczy zabrać jednym i dać innym. Dlatego reformy rolne były czymś nagminnym w historii świata. Tyle że dziś własność ziemi odgrywa marginalną rolę w generowaniu nierówności. Nie jest jasne, co moglibyśmy podzielić we współczesnych społeczeństwach. Można wprowadzić nowe podatki i finansować konsumpcję prywatną lub publiczną. Jednak finansowanie konsumpcji nie wpływa na możliwości zarabiania pieniędzy - biedni nieustannie wracają do punktu wyjścia. Aby to zmienić, należałoby wyposażyć ludzi w odpowiednie środki materialne lub w tzw. kapitał ludzki. Ale znowu nie wiemy jak. W ramach czeskiego programu prywatyzacyjnego każdy obywatel otrzymał bony o równej wartości. W ciągu dwóch lat bony zostały wykupione przez niewielką grupę bogatych. Rozdawanie akcji nie wyrównuje niczego. A co z wykształceniem? To działa zbyt wolno, a po za tym nawet ludzie wykształceni w tych samych szkołach osiągają różne dochody w zależności od pochodzenia społecznego.

Robiono takie badania na przykład w Wielkiej Brytanii - dzieci ludzi bogatych, uczące się tak samo i w tym samych szkołach co dzieci ludzi biednych, po 20 latach zarabiały o 20 - 30 procent więcej.
To nie wszystko: rynek odtwarza nierówność. Kiedy spojrzymy na dane obejmujące długie okresy, zauważymy, że nierówności rosną bardzo szybko, zaś ich wyrównywanie to proces szalenie przypadkowy. Na ogół dochodzi do tego tylko w momentach katastrof - wojen, rewolucji, kryzysów. Pierwsza wojna światowa zniszczyła wielkie fortuny. Po krótkim okresie spokoju nadszedł kryzys i druga wojna światowa. Ponieważ w tamtym czasie wprowadzono progresywny system podatkowy, ponowne szybkie zakumulowanie kapitału było trudniejsze. Znaczenie polityki jest tu stosunkowo niewielkie. Nie chcę przez to powiedzieć, że jestem zwolennikiem prawa Pareto, zgodnie z którym nierówności pozostają takie same bez względu na ramy instytucjonalne. Są kraje takie jak Brazylia, gdzie dochody górnych 20 procent społeczeństwa są 33 razy wyższe od dochodów 20 procent najgorzej zarabiających. Po drugiej stronie mamy natomiast Hiszpanię, Finlandię, Belgię czy Koreę Południową, gdzie ten stosunek wynosi sześć do jednego. Prawdopodobnie nie da się zredukować nierówności poniżej tego poziomu. Nie dokona tego żaden system. Zarzucanie demokracji, że nie potrafi "urawnit’", to walka z wiatrakami...

Jednak dziś mamy do czynienia z sytuacją szczególną: istnieją statystyki, według których Stany Zjednoczone pod względem poziomu nierówności wyprzedzają o jedno miejsce Rosję. Przekaz jest jasny: demokracja to nierówność.
Jestem przekonany, że w USA zróżnicowanie dochodów wkrótce się zmniejszy. Kryzys zniszczył wielkie fortuny, a polityka społeczna Obamy będzie niwelować różnice.

Powiedział pan kiedyś, że ma bardzo minimalistyczne oczekiwania w stosunku do demokracji: "To system, który powstrzymuje nas przed wzajemnym pozabijaniem się - i to powinno wystarczyć". Niczego więcej nie możemy żądać?
Jak pan wie, wychowałem się w kraju komunistycznym i dlatego samo istnienie demokracji ciągle mnie zaskakuje. Nie ma w niej dla mnie niczego naturalnego, oczywistego. Jednocześnie jej idealizację uważam za nonsens. Kiedy zaczęto studiować przemiany demokratyczne w 1979 roku - krótko po zmianach ustrojowych w Portugalii, Hiszpanii i Grecji - wszyscy dzielili te zmiany na trzy etapy: liberalizację, właściwą transformację i konsolidację. Ja zawsze mówiłem: "Zapomnieliście o czwartym etapie - rozczarowaniu". Ludzie mają zbyt wysokie oczekiwania związane z demokracją. Powinniśmy zdawać sobie sprawę z tego, co jest, a co nie jest możliwe. Że można zmienić tyle, i nie więcej. Jak już mówiłem, nie ma statystycznych dowodów na to, że demokracja gwarantuje szybki rozwój. Albo inna sprawa: czy możemy spodziewać się, że demokracje będą spełniały wolę ludu? Doskonale wiemy, że wybory są bardzo prymitywnym narzędziem w tej materii. Postrzegam demokrację nie jako mechanizm, który rozwiązuje problemy, lecz mechanizm, który umożliwia nadawanie pokojowych ram konfliktom pomiędzy różnymi grupami.

Postawię panu bardzo proste pytanie: w jaki sposób odróżnić lepszą demokrację od gorszej?
Dla mnie najistotniejszy jest sposób, w jaki pieniądze docierają do polityki - zacząłbym właśnie od tego. Jeżeli nie do uniknięcia jest dość wysoki stopień nierówności ekonomicznych, to należy przynajmniej zadbać o to, by te nierówności nie przekładały się na nierówności polityczne. Mówimy o sytuacji takiej, jaką mamy dziś w Polsce: PO nie chce finansowania partii z budżetu, ponieważ jest partią średniego biznesu. Zmiana legislacji z pewnością ułatwi jej sytuację. I ułatwi także biznesowi wpływanie na politykę. Na konta bankowe francuskich partii politycznych w Szwajcarii napływają masy pieniędzy. Co te partie oferują za te pieniądze? Politykę. We Francji wprowadza się obecnie zmiany procesu legislacyjnego. W "Le Monde" przeczytałem dziś artykuł omawiający zalecenia jednej z firm konsultingowych dotyczące tego, jak lobbyści mogą najlepiej wykorzystać wprowadzane zmiany... W USA jest jeszcze gorzej - i na tym polega problem tego kraju. Biurokracja jest szalenie czysta, ale Kongres jest kupiony w całości.

Powiedział pan wcześniej, że w Polsce sądownictwo wywiera zbyt duży wpływ na politykę, nierzadko ją blokując. Czy to jest największy błąd, jaki Polacy popełnili po 1989 roku?
Dodałbym jeszcze coś. Po pierwsze reforma gospodarcza w Polsce była robiona na ślepo, zbyt szybko. Była znacznie bardziej kosztowna społecznie, niż to było konieczne. Brałem kiedyś udział w panelu dyskusyjnym z Jeffreyem Sachsem, który, jak wiadomo, był w tamtych czasach głównym doradcą polskiego rządu. W pewnym momencie dotarło do mnie, że on prawie nic nie wie o Polsce. Zapytałem go więc, jaki procent ludzi w Polsce pracuje w rolnictwie. Wahał się przez moment, po czym powiedział, że 10 procent. Taki odsetek był prawdziwy dla Boliwii, gdzie Sachs wcześniej doradzał. W Polsce w rolnictwie pracowało wówczas 27 procent. Ale Sachs nie wziął tego pod uwagę i dlatego reforma w Polsce musiała doprowadzić do gigantycznego bezrobocia. Polska niepotrzebnie ślepo wykonywała polecenia Waszyngtonu. Druga sprawa: bardzo źle oceniam ustanowiony w Polsce mieszany system parlamentarno-prezydencki. Zawiera zbyt wiele niejasności i w konsekwencji generuje nieustanne konflikty na linii prezydent - rząd. W Polsce nieustannie wybuchają głupie konflikty o zakres kompetencji, kłótnie o nic - na przykład spory o samolot i krzesła pomiędzy premierem i prezydentem. System sprawia, że personalne animozje między Kaczyńskim i Tuskiem stają się konfliktem politycznym. Polska nie jest krajem, który ma jasne priorytety dyplomatyczne, nie można o niej powiedzieć tak, jak de Gaulle powiedział o swoim kraju: "Rząd nie ma polityki zagranicznej. To Francja ma politykę zagraniczną". Dlatego cały ten problem staje się jeszcze groźniejszy...

Wszystko wskazuje na to, że Donald Tusk wygra wybory prezydenckie. Czy sytuacja, w której premier i prezydent należą do jednej partii, będzie lepsza dla Polski?
Być może tak. Aczkolwiek we Francji w latach 70. premier i prezydent wdawali się w nieustanne kłótnie, mimo że wywodzili się z tego samego ugrupowania, a francuski system polityczny jest znacznie przejrzystszy. Dlatego dla Polski dużo lepszy byłby czysty system parlamentarny.

p

*Adam Przeworski, ur. 1940, politolog, jeden z najważniejszych współczesnych badaczy i teoretyków demokracji. Urodził się w Warszawie, od 1961 roku przebywa w USA. Obecnie jest profesorem New York University. Gościnnie wykładał także na uniwersytetach we Francji, w Niemczech i Szwajcarii. Jest autorem i współautorem kilkunastu książek - najważniejsze z nich to: "Capitalism and Social Democracy" (1988), "Democracy and the Market" (1991) oraz "Democracy and the Rule of Law" (wraz J.M. Maravallem, 2003).