O to pytamy dwóch autorów blisko związanych z amerykańskim konserwatyzmem: Jacoba Heilbrunna i młodego publicystę Reihana Salama. Heilbrunn twierdzi, że wewnętrzne walki w republikańskim obozie potrwają jeszcze długie lata. Obecna formuła konserwatyzmu - skrajnie zideologizowana i sekciarska - zużyła się bowiem całkowicie. Republikanie potrzebują odnowy podobnej do tej, jaką swego czasu przeszli Demokraci, wybierając centrowego Billa Clintona na swojego lidera. Partii Republikańskiej też potrzeba centrowości, zerwania z polityką wojen kulturowych i oporu wobec państwa opiekuńczego. Wedle Salama z kolei Republikanie muszą stać się bardziej umiarkowani, co oznacza większą wrażliwość na ekonomiczne troski przeciętnego Amerykanina. Problem jednak w tym, że republikański establishment wciąż nie wyciągnął wniosków z własnych porażek. I wciąż nie potrafi zrozumieć, że model konserwatyzmu - tak skuteczny jeszcze kilka lat temu - dziś nie może już zyskać poparcia wyborców.

Reklama

p

Paweł Marczewski: Partia Republikańska znajduje się dziś w stanie głębokiego kryzysu. Ma problemy nie tylko ze sformułowaniem odpowiedzi na działania administracji Obamy, ale przede wszystkim z własną tożsamością. Niektórzy prawicowi komentatorzy mówią wręcz o wojnie domowej. Czy konflikt rzeczywiście jest aż tak poważny?
Jacob Heilbrunn*: W Partii Republikańskiej rzeczywiście toczy się zasadniczy spór ideowy. Rozpoczął się już w 2006 roku, kiedy Republikanie stracili kontrolę nad Kongresem. Stało się to w połowie drugiej kadencji Busha, a prezydent był głównym winowajcą. Jego administracja obciążyła budżet ogromnymi wydatkami. Wielu tradycyjnych konserwatystów widziało w jej działaniach dążenie do zbudowania "wielkiego rządu" i sceptycznie patrzyło na wysiłki stworzenia całkowicie nowego państwa w Iraku, traktując je jako przykład zgubnej inżynierii społecznej. Kiedy Bush złożył urząd, konserwatyści podjęli starania na rzecz powrotu do ideowych korzeni. Jednocześnie istnieje nieliczna grupa umiarkowanych, którzy obawiają się, że działania te prowadzą wprost do politycznej porażki. Ich zdaniem partia powinna złagodzić stanowisko w kwestiach obyczajowych, takich jak aborcja i prawa homoseksualistów. Umiarkowani Republikanie nie kontestują również wszystkich bez wyjątku posunięć administracji Obamy.

Czy podział jest na tyle głęboki, że grozi rozpadem partii? Na ile realne jest ryzyko, że umiarkowani Republikanie pójdą własną drogą lub zaczną przechodzić na stronę Demokratów?
Niedawno na stronę Demokratów przeszedł sędziwy senator Arlen Specter, więc oczywiście nie można wykluczyć takiego scenariusza. O wiele bardziej prawdopodobna wydaje mi się jednak długa ideologiczna bitwa w obozie republikańskim. Wielu niegdysiejszych neokonserwatystów, którzy popierali posunięcia Busha - takich jak David Frum czy David Brooks - nawołuje dziś do uczynienia partii bardziej umiarkowaną. Jednocześnie nie słabną wysiłki na rzecz przywrócenia Republikanom ideologicznej czystości. Puryści żywią się snem o całkowitym zniesieniu państwa opiekuńczego, z nostalgią myślą o postaciach w rodzaju Barry’ego Goldwatera. Umiarkowani wracają do dziedzictwa Edmunda Burke’a z jego sceptycyzmem i ostrożnością wobec wielkich projektów ideowych. Obie strony okopią się na swoich pozycjach i będą prowadziły wyniszczającą wojnę, oskarżając się nawzajem o zdradę ideałów. Myślę, że upłynie co najmniej 10 lat, zanim Partia Republikańska zdoła wyjść z kryzysu.

Reklama

To paradoksalne, że niegdysiejsi neokonserwatyści, którzy popierali odgórną budowę demokracji w Iraku, dziś jawią się jako umiarkowani zwolennicy sceptycyzmu w duchu Burke’a.
Ruch neokonserwatywny wraca do swoich demokratycznych korzeni. Nie oznacza to, że odłączy się od Republikanów, przynajmniej nie od razu, ale przechodzi obecnie głęboką ideową przemianę. Ludzie w rodzaju Davida Fruma wydają się o wiele lepiej rozumieć rzeczywistość polityczną niż reprezentanci innych odłamów konserwatyzmu. Zdają sobie sprawę, że Partia Republikańska staje się coraz bardziej zmarginalizowana. W coraz większym stopniu przekształca się w partię białego Południa. Utraciła wpływy w niektórych górskich stanach na zachodzie kraju, na przykład w Colorado, gdzie Obama odniósł spektakularne sukcesy. Konsekwentne czystki ideowe prowadzone przez konserwatywnych fanatyków osłabiły intelektualny i polityczny potencjał partii. W rezultacie jej propozycje sprowadzają się dziś do przedstawiania wszystkich propozycji Obamy jako socjalizmu.

Jednym z głównych haseł Obamy, które najlepiej rezonowały wśród wyborców, była obietnica polityki postpartyjnej, zerwania z dotychczasowymi podziałami ideowymi. Niezależnie od tego, na ile obecny prezydent wywiązał się z tych obietnic, Republikanie wydają się całkowicie ignorować możliwość stworzenia własnej wersji postpartyjnej polityki. Zamiast tego koncentrują się na sporach o ideową czystość konserwatyzmu, którym ton zaczęli nadawać zeloci tacy jak Rush Limbaugh.
Limbaugh ma ogromny posłuch wśród tak zwanej bazy, jest w stanie zmobilizować miliony prawicowych wyborców. Dlatego też stanął na czele swoistego lobby, które zastrasza republikańskich kongresmenów. On i podobni mu radykalni konserwatyści wyciągnęli z porażki McCaina wniosek, że republikański kandydat był za mało konserwatywny. Dlatego też postanowili podążyć ścieżką prowadzącą do konserwatywnego puryzmu. To polityczna mrzonka, ale jednocześnie kojąca kołysanka, dzięki której mogą trwać przy swoich starych przekonaniach. Ponadto dla niektórych konserwatystów wyborcza porażka jest mniejszym złem niż ideologiczny kompromis. Są zorganizowani bardziej jak sekta religijna niż partia polityczna. Nie można również pominąć efektu, jaki miały kolejne posunięcia prezydenta. Barack Obama skutecznie pozbawił Republikanów możliwości ukazywania go jako lewicowego ideologa. Republikanie wykorzystywali bezlitośnie błędy poprzednich demokratycznych prezydentów. Obama popełnia je niezwykle rzadko. Umiejętnie przedstawia się jako polityk umiarkowany, w niczym nie przypomina czarnoskórych radykałów w rodzaju Jessego Jacksona. Jego życie rodzinne jest bardzo tradycyjne. Prowadzi też dość konserwatywną politykę zagraniczną - nie zamierza wycofywać z dnia na dzień wojsk z Iraku, zwiększa siły w Afganistanie. Pod wieloma względami jest więc spełnieniem marzeń neokonserwatystów. Wszystko to sprawia, że polityczni wrogowie mają ogromne trudności z demonizowaniem go. Ich notowania lecą na łeb na szyję, podczas gdy Obama cieszy się niesłabnącym poparciem. Przewiduję, że w wyborach do Kongresu w 2010 roku Demokraci jeszcze bardziej zwiększą swoją przewagę.

Z naszkicowanego przez pana obrazu wynika, że przed całkowitą marginalizacją mógłby uratować Republikanów jedynie jakiś poważny błąd Obamy.
Republikanie wciąż czekają na ten błąd. Obama będzie oczywiście popełniał mniejsze lub większe pomyłki. Wykazuje jednak tyle dobrej woli i powagi, że zapewne będzie w stanie przetrwać ewentualne burze. Przywiązuje dużą wagę do merytorycznego przygotowania ludzi w swojej administracji. Dla prezydenta Busha kompetencje jego podwładnych stały na dalszym planie, stąd choćby kompromitacja podczas katastrofy wywołanej huraganem "Katrina". Ludzie Obamy to fachowcy, którzy nie ogłaszają nowych doktryn i nie nawołują do krucjat. Starają się po prostu wykonywać po cichu konieczną pracę. Republikanie nie docenili Obamy, ale powoli niektórzy z nich zaczynają zdawać sobie sprawę, że mają do czynienia z najwybitniejszym amerykańskim politykiem od czasów Ronalda Reagana. W zależności od tego, jakie akty prawne uda mu się przeforsować w Kongresie, Obama ma szansę w ciągu najbliższych dwóch lat okazać się mężem stanu nawet na miarę Roosevelta. Im większe sukcesy będzie odnosił, tym większa będzie frustracja Republikanów i tym zacieklejsze ich ataki na prezydenta. To jednak strategia, która prowadzi donikąd. Żadna partia napędzana gniewem nigdy nie odniosła sukcesu w amerykańskiej polityce.

Reklama

Republikanie próbowali jednak pokazać nieco inną twarz, kiedy przewodniczącym partii został Michael Steele. Starali się przekonać wyborców, że tak jak Stany Zjednoczone mają pierwszego czarnoskórego prezydenta, tak po raz pierwszy na czele Partii Republikańskiej stoi Afroamerykanin. Steele po uzyskaniu nominacji zapowiadał zmianę wizerunku swojej partii i dostosowanie jej programu do potrzeb dzisiejszego amerykańskiego wyborcy.
Michael Steele napotyka na duży opór wewnątrz swojej partii, częściowo zapewne wynikający z pobudek rasistowskich. Nie wypada też zbyt korzystnie podczas wystąpień publicznych. Nierozważnie zaatakował Arlena Spectera, zamiast zbagatelizować jego zmianę przynależności partyjnej. Steele jest zatem problematyczną postacią. Częściowo dlatego, że nie wydaje się być gotowy do pełnienia swojej funkcji, a częściowo z powodu wewnętrznych sporów w obrębie Partii Republikańskiej. Republikanie spędzają dziś więcej czasu, walcząc między sobą, niż krytykując prezydenta.

Wspomniał pan, że upłynie przynajmniej dekada, zanim Partia Republikańska zdoła się wewnętrznie odbudować. Jaki jest najbardziej prawdopodobny scenariusz na najbliższe lata? Kolejne wyborcze porażki aż do momentu, gdy umiarkowane skrzydło wreszcie zyska większe wpływy i zdoła zmienić partię od środka?
Sądzę, że Republikanie będą musieli przejść ewolucję analogiczną do tej, jaka stała się udziałem Demokratów w latach 70. i 80. Demokratyczna lewica zdała sobie sprawę z konieczności nominowania kandydata bardziej pragmatycznego, konserwatywnego, który odnowiłby partię. Kimś takim okazał się Bill Clinton. Nie był przeciwny reformom państwa opiekuńczego i podebrał Republikanom część postulatów. Umiarkowane skrzydło, ludzie tacy jak Frum czy Brooks, szukają dziś republikańskiego odpowiednika Clintona. Wiedzą, że nie można już negować globalnego ocieplenia i trzeba wykazać się większą elastycznością w kwestiach społecznych, zachowując jednocześnie część konserwatywnych postulatów dotyczących ograniczonego rządu. To jest początek republikańskiej odnowy. Jej podjęcie będzie jednak wymagało naruszenia tylu utrwalonych interesów, że na dzień dzisiejszy bezpieczniejsze wydaje się trwanie przy sprawdzonych receptach. Odnowiona, o wiele bardziej progresywna Partia Republikańska będzie całkowicie nowym tworem.

p

*Jacob Heilbrunn, amerykański publicysta i pisarz polityczny. Redaktor periodyku "National Interest", publikował też m.in. w "New York Timesie" i "Atlantic Monthly". Jest autorem szeroko komentowanej historii ruchu neokonserwatywnego "They Knew They Were Right: The Rise of the Neocons" (2008). W "Europie" nr 251 z 24 stycznia br. opublikowaliśmy wywiad z nim "To będzie prezydentura pełna politycznych niespodzianek".