Ogrodowa lub zielona partyzantka to coraz popularniejszy na Zachodzie ruch wielbicieli roślin, którzy nie mogąc zdobyć od władz pozwolenia na założenie rabaty lub ogrodu w jakimś zapuszczonym miejscu, grabią, pielą i podlewają zasadzone roślinki nielegalnie, pod osłoną nocy. Skradają się z konewkami, kompostem, rękawicami ogrodowymi i zmieniają szkaradne, pełne chwastów placyki w grządkę warzywną, klomb żonkili lub ogródek różany.

"Nazywamy się partyzantami, bo walczymy z zaniedbaniem i brzydotą" - tłumaczy DZIENNIKOWI Richard Reynolds, jeden z ideologów ruchu, gospodarz międzynarodowego blogu i forum partyzanckiego Guerilla Gardening oraz autor mającej się niedługo ukazać w Wielkiej Brytanii książki na ten temat. "To bitwa o terytorium, w najlepszej tradycji akcji podziemnej, w której lokalni mieszkańcy samoczynnie i w niezorganizowany sposób chwytają za broń: grabki i motyki, by przeciwstawić się szarości i osieroceniu przestrzeni miejskiej, która zmienia się w smutną miejską pustynię przeznaczoną dla samochodów, nie dla ludzi i roślin".

Grabki są cool
Reynolds nie ukrywa jednak, że militarny image dodaje też ogrodnikom animuszu, bo lokuje ich na obrzeżach alternatywnej sztuki i jest cool. "Dzięki temu zrywamy z łatką nudziarzy, bo tak zazwyczaj patrzy się na ogrodników, a już na pewno na wolontariuszy" - wyjaśnia. Większość partyzantów to dwudziesto-, trzydziestolatkowie, którzy traktują wspólne uprawianie ziemi jako bunt wobec establishmentu oraz formę spotkania towarzyskiego. Ale bardzo liczne są także oddziały emerytów - mają sporo czasu i nudzą się uprawianiem tylko swego ogródka albo po prostu takowego nie mają. To najodważniejsi żołnierze, bo wiedzą, że policja raczej nie będzie ich zaczepiać.

Choć zieloni bojownicy potępiają przemoc fizyczną, w swoim arsenale mają wiele środków dywersji, np. nasienne granaty (wydmuszki jaj wypełnione ziemią i nasionami, które wrzucają na zapuszczone działki, by zmieniły się w piękną łąkę; rzucać należy ruchem od dołu) lub żywe hasła i obrazki graffiti z mchu, które rośnie na murach i ścianach domów. W walce narażeni są na wiele niebezpieczeństw: od pięści pijaków po posądzenie o terroryzm ze strony policji. Dlatego starają się pozostać niewidoczni dla władz, co nieraz bywa trudne, jak dowodzi opowieść jednego z blogowiczów: "Od trzech lat widok z mojego okna na 6. piętrze stawał się coraz gorszy, postanowiłem wreszcie coś z tym zrobić. Ponieważ mieszkam w bardzo ruchliwym miejscu Londynu, gdzie nawet wieczorem kręcą się robotnicy i policja, postanowiłem pójść za radą Helmuta z Rotterdamu i włożyć fluorescencyjną żółtą kamizelkę, by <wtopić się w tłum>. Niestety! Gdy zacząłem kopać, koło mnie w mig zrobiło się zbiegowisko - okazało się, że prawdziwi robotnicy noszą pomarańczowe kamizelki. Byli jednak mili, pogwarzyliśmy chwilę i bez dalszych kłopotów zasadziłem tam maki i nasturcje, które ożywią szary kawałek miasta".

Podobne problemy to normalka dla zaprawionego w bojach ogrodowego partyzanta. Właśnie dlatego wielu ogrodników zeszło do podziemia - mieli dość frustracji spowodowanych urzędniczym oporem, wypełnianiem milionów papierków i odsyłaniem od Annasza do Kajfasza w sprawie pozwolenia na posadzenie bratków. Zdaniem Reynoldsa nie warto się nawet o to starać. "Wiem, bo na początku próbowałem" - mówi weteran. "Zresztą nie prosi się o pozwolenie, by zebrać śmieci z ulicy. Jeśli chcesz posprzątać, po prostu to robisz. To łatwiejsze dla wszystkich" - dodaje.

Władze mają, delikatnie mówiąc, ambiwalentny stosunek do zielonych partyzantów. Do prawdziwych wyjątków należy na przykład kanadyjskie Vancouver, gdzie władze pod wpływem działalności niezależnych ogrodników stworzyły specjalny program "Zielone ulice", który ustala bardzo proste zasady regulujące opiekę nad publiczną przestrzenią. Większość urzędników i pracowników miasta stara się ich po prostu ignorować.

Na anomię - dynia
Za twórczynię zielonej partyzantki uważa się Liz Christy, nowojorską malarkę, która w 1973 roku namówiła znajomych, by pomogli jej przemienić ostatnie miejsce spoczynku kilku wraków samochodowych niedaleko jej domu w istniejący do dziś ogród. Partyzanci widzą jednak swe ideologiczne korzenie w XVII-wiecznej angielskiej sekcie diggersów, czyli inaczej kopaczy, którzy uważali, że ziemia jest wspólnym dobrem i dlatego wszyscy powinni ją uprawiać. Bo choć ruch zielonych bojowników jest bardzo zróżnicowany wewnętrznie, dla wielu z nich porzucona, niewykorzystana ziemia to symptom choroby społecznej i ekonomicznej toczącej współczesne kraje kapitalistyczne. Symbol wyobcowania, apatii czy biedy. Dlatego też wiele akcji partyzanckich jest obliczonych na zaangażowanie i ożywienie, a nieraz wręcz budowanie lokalnej społeczności. "To jedno z największych wyzwań dla partyzanta" - mówi Reynolds. "Bo z jednej strony musi działać w sekrecie, nikt z nas nie chce przecież dostać mandatu, a z drugiej chce, by mieszkańcy pobliskich domów pomogli mu dbać o rośliny. Dlatego staram się wyjaśniać przechodniom, o co mi chodzi i reakcja jest prawie zawsze pozytywna. Wiele osób zatrzymuje się, by pomóc mi w pieleniu, często dostaję herbat i ciasto od ludzi, którzy chyba czują się winni, że sami na to nie wpadli".

I rzeczywiście, założone przez partyzantów ogrody stają się nierzadko ważnymi miejscami dla całej społeczności. Clinton Community Garden w Nowym Jorku stworzony przez wolontariuszy na placyku, na którym przez poprzednie 28 lat zbierały się śmieci i gruz, początkowo zyskał akceptację władz. Gdy w dwa lata później radni zmienili jednak zdanie i postanowili wystawić działkę na sprzedaż, cała dzielnica zjednoczyła się w obronie zielonego zakątka. Dołączyli do nich partyzanci z innych dzielnic i szacowne organizacje ekologiczne, rozpoczynając kampanię sprzedaży cegiełek, by w ten sposób ratować ogród. Sprawa ta przykuła uwagę całego kraju i zdobyła poparcie burmistrza miasta Edwarda Kocha, który sam kupił pierwszą cegiełkę. W sumie zebrano ponad 70 tys. dolarów, a radni ugięli się pod naciskiem opinii publicznej, godząc się na zachowanie parku w tym miejscu. Obecnie jest on jednym z centrów życia lokalnej społeczności, organizując na przykład warsztaty ogrodnicze dla dzieci i akcje ekologiczne.

Guerilla przeradza się w armię
Liczne oddziały partyzanckie przekształciły się w formalne lub półformalne organizacje - takie jak Primal Seeds, które promuje "miejską przygodę na pograniczu natury i kultury", Fallen Fruit - tworzącą mapy występowania drzew owocowych w miastach, by każdy mógł zjeść ich owoce - albo Bitter Melon, propagującą uprawę pewnego gatunku cierpkawego melona. Ich celem jest nie tylko sadzenie roślin, ale raczej - jak pisze Bitter Melon na swej stronie internetowej - "kultywacja żywej, zróżnicowanej wspólnoty. Nasze projekty, akcje i festiwale upowszechniają zdrowotne, społeczne, kulinarne i twórcze możliwości tego niedocenianego warzywa. Promując cierpki melon w różnych kulturach i kuchniach, mamy nadzieję, że tworzy on alternatywną podstawę dla stworzenia wspólnoty - cierpkość!".

Wszystkie te organizacje wykorzystują rośliny i nośne przesłanie ekologiczne, by zachęcić ludzi do nawiązania kontaktu, wzajemnego poznania się i "przekształcenia miejskiej pustyni w miejsce spotkania i uczestnictwa" - pisze Primal Seeds na swojej stronie. Pod fasadą żartów i wspólnego pielenia tworzą tym samym ów zachwalany przez polityków kapitał społeczny i społeczne zaufanie, które zdaniem socjologów stanowią tajemnicę prosperity krajów takich jak Stany Zjednoczone czy Japonia.

Choć wielu partyzantów ma wyraźne sympatie lewicowe, a nawet lewackie, to ich działalność zyskała też poklask liberałów, nawet tak szacownych jak Instytut Adama Smitha, bo promuje wolność jednostki i przeciwstawia się wszechwładzy urzędników i państwa.

Wielu bojowników wywodzi się też ze świata sztuki. Na przykład radykalna grupa artystyczna REBAR z San Francisco, której hasło brzmi: "Zremiksuj swój krajobraz", zaczęła tworzyć na przystankach autobusowych tymczasowe parki, ustawiając potężne donice z drzewami i ławki. Akcja była na tyle popularna, że rozwinęła się w ogólnoświatowy dzień PARK(ingu). W tym roku w happeningu wzięli udział artyści i mieszkańcy z 47 miast, zajmując parkingi samochodowe pod 180 ruchomych parków na platformach i przyczepach samochodowych czy nawet taczkach.

Co z tą Polską
Choć na wielu polskich osiedlach "jest tak brudno i brzydko, że aż pękają oczy", to ideologia partyzantki ogródkowej na razie się u nas nie zakorzeniła. Co nie znaczy wcale, że w naszym kraju brak ogrodowych partyzantów. Przeciwnie, Polska jest ich prawdziwym zagłębiem. Zdaniem Reynoldsa, typowe dla naszych blokowisk wydzielone pod balkonami i oknami "mini-działki", gdzie szczęściarze z parteru hodują tulipany i stokrotki, a czasem nawet pomidory, to typowy przykład zielonej partyzantki. "Jeśli ktoś jest zestresowany, chce odpocząć przy pracy w ogrodzie, posadzić kwiatki, wyhodować warzywa, a nie ma własnego ogrodu, to wykazuje się zdrowym rozsądkiem, biorąc pod uprawę jakiś kawałek ziemi blisko swego mieszkania. To właśnie istota naszej działalności" - tłumaczy doświadczony londyńczyk.
Tak więc jeśli rano obudzicie się, a pod oknem rośnie nowa tuja - wiecie już, że na waszym terenie działa ogródkowe podziemie.




























Reklama