Trzeba doprawdy mieć skłonność do myślenia magicznego, by uwierzyć rządowi, że prawniczy chwyt polegający na poddaniu państwowych szpitali reżimowi prawa handlowego poprawi dolę choćby jednego pacjenta albo lekarza. Zdumiewający jest - szczerze mówiąc - sam fakt, że ktoś mógłby uwierzyć w rzecz tak jawnie sprzeczną ze zdrowym rozsądkiem i doświadczeniem.

Reklama

Tyle razy przecież ów prawniczy trick był już w Polsce stosowany i nie słyszano dotąd o jego ozdrowieńczych skutkach. Nie przybywa od tego pieniędzy. Nie poprawia się jakość usług. Nie ma żadnych podwyżek zarobków. Nie pojawiają się nagle lepsi menedżerowie. A pełnia władzy pozostaje i tak w gestii krajowych albo lokalnych polityków otrzymujących do ręki najbardziej ukochaną przez się zabawkę: tworzone od nowa, a więc w ogóle jeszcze nieobsadzone (!) rady nadzorcze. W czasie gdy finalizuje się smutna historia polskich stoczni, ciężko by chyba było obronić pogląd przeciwny. Bowiem rzecz jest w tym, że reorganizacje - poza właściwym im chaosem i brakiem pewności - nie czynią same z siebie ani cudów, ani spustoszeń. A zarówno wizja cudów, jak i wizja spustoszeń - są rodem ze świata partyjnego konfliktu i politycznej propagandy.

Owszem, spór o urządzenie służby zdrowia mógłby być nie tylko prawdziwy, ale i pasjonujący. Gdyby wszakoż przed posłami leżał odważny program sprzedania szpitali, wprowadzenia współpłatności i urynkowienia ubezpieczeń. Tacy jak ja dostrzegliby w nim jedyną szansę na okazanie przez państwo autentycznej mocy i sprawczości: wyposażenia nędznych dotąd szpitali w kapitał i skokowego wzrostu dochodów lekarzy i pielęgniarek. Dla mnie byłby to wymarzony polski skok modernizacyjny. Ale wtedy ideowi lewicowcy mieliby prawo uważać, że na dłuższą metę możliwe jest ryzyko niesprawiedliwości. Ach, co to byłby za spór!

Żadnych marzeń… W Polsce realnej spór o szpitale jest tylko odcinkiem w serialu "Awantura o Basię". Najistotniejsza dla polityków (i dla mediów) jest okazja do wulkanicznej erupcji oskarżycielskich słów. Realność szpitali nie jest wprawdzie bez znaczenia, jednak jej ciężar w tym sporze jest dużo mniejszy. To łagodny, jak z dobrej reklamy, głos wicepremiera Grzegorza Schetyny mówiący, że "każdy pacjent czeka na tę dobrą ustawę" i lekko histeryczny ton byłego ministra Zbigniewa Religi straszący "antyreformą" - wpływają przecież na nasze preferencje wyborcze daleko bardziej niż najtragiczniejsze nawet prywatne doświadczenia ze szpitalami. Dlatego rząd może się cieszyć, że wykazuje się ustawami, które mają małe szanse na wejście w życie, nikt więc pewnie nie sprawdzi ich skuteczności. Prezydent może być zadowolony, że dostał okazję zażądania prospołecznego referendum, które nigdy się nie odbędzie. Byli ministrowie zdrowia z radością mogą użyć Pałacu Prezydenckiego jako wysokiej trybuny, z której zganią obecną minister. Zaś nieumiejąca znaleźć ciągle dobrej pożywki opozycja w końcu dostaje projekt, który może głośno i bezpiecznie potępić. Bo jeśliby oddzielić w polityce scenę od widowni, to paradoksalnie, ten projekt reformy szpitali jest po prostu daleko istotniejszy dla aktorów niż dla publiczności.

Reklama