Kłopot, w jakim znalazł się Netanjahu wynika z koincydencji czterech zdarzeń, których jednoczesności nie potrafił przewidująco zapobiec. Amerykanie określili mianem "zniewagi" fakt, że właśnie wtedy, kiedy Joe Biden przybył do Izraela z kolejnym projektem żydowsko- palestyńskich negocjacji, magistrat Jerozolimy zatwierdzał projekt budowy politycznie konfliktowego żydowskiego kompleksu mieszkaniowego Ramat Shlomo. Waszyngton karnie odwołał zaplanowaną misję wysłannika Obamy George’a Mitchella. A to wszystko zbiegło się z otwarciem po wieloletniej odbudowie wysadzonej przez Jordańczyków w 1948 roku staromiejskiej synagogi Hurwa, co wystarczyło dla proklamacji przez Hamas palestyńskiego "Dnia Złości" i pierwszych od dawna poważnych rozruchów w obrębie murów Starego Miasta. Gdyby to wszystko nie zdarzyło się niemal jednocześnie Netanjahu nie stanąłby w obliczu perspektywy impasu swojej twardej polityki.

Reklama

Sekretarz stanu Clinton żąda dziś od Izraela trzech kroków. Po pierwsze cofnięcia pozwolenia na budowę Ramat Shlomo. Amerykanie chcą, aby rokowania z Autonomią Palestyńską rozpoczęły się przed decyzjami budowlanymi mającymi zmienić kształt narodowościowy wschodniej Jerozolimy, co oznaczałoby zapewne konieczność przyblokowania ich na dłuższy czas. Clinton oczekuje także "wyraźnego gestu" izraelskiego rządu w stronę Palestyńczyków (mogłoby tu chodzić na przykład o zwolnienia więźniów), a przede wszystkim publicznej deklaracji, że przystąpi on do rozmów z władzami Autonomii "na wszystkie tematy, w tym także nad przyszłym losem Jerozolimy". Z formalnego punktu widzenia oczekiwanie Amerykanów nie jest niczym nadzwyczajnym, wynika bowiem wprost ze zobowiązań podjętych w 1994 roku przez Izrael w układzie z Oslo. Lecz Netanjahu chciałby znaleźć sposób na wyłączenie tej właśnie kwestii z negocjacyjnej agendy. Paradoksalnie konflikt z Waszyngtonem o czas i okoliczności decyzji w sprawie Ramat Shlomo może mu taki plan uniemożliwić.

czytaj dalej



W rezultacie nieoczekiwanego zbiegu okoliczności gabinet izraelski znalazł się pod silną presją. W środowym wydaniu izraelski dziennik "Haaretz" uznał żądania Hillary Clinton za "odpowiedzialne i uczciwe". We środę otworzono dostęp do miejsc świętych w Jerozolimie, a szef tamtejszej policji z wielką łagodnością wypowiadał się na temat sytuacji w mieście. I choć także z Waszyngtonu od środy płyną uspokajające zapewnienia o "trwałym zaangażowaniu Ameryki w bezpieczeństwo Izraela" nie ulega wątpliwości, że sojusznik zza oceanu zręcznie i stanowczo wykorzystał chwilowe kłopoty izraelskiego premiera dla osłabienia go i postawienia w przymusowej sytuacji. Pomogli mu w tym także umiarkowani arabscy sojusznicy Palestyńczyków: Liga Arabska upoważniła bowiem prezydenta Autonomii Abbasa do podjęcia rokowań z Izraelem bez względu na plany rozbudowy żydowskiej Jerozolimy. Na mocno niezadowolonych wyglądają natomiast radykałowie z Hamasu, próbujący wywołać histerię zagrożenia dla istnienia świętego meczetu Al Aksa na Wzgórzu Świątynnym, aby proklamować kolejną Intifadę przeciwko "judaizacji Jerozolimy". Na razie wydaje się, że bez wielkiego rezultatu.

Można więc sądzić, że perspektywa otwarcia zerwanych niegdyś bezmyślnie przez Arafata bezpośrednich rozmów izraelsko-palestyńskich wyraźnie się urealniła. Oczywiście, zupełnie odrębną kwestią jest to, czy i kiedy mogą prowadzić one do częściowego choćby kompromisu. Na razie takiej perspektywy nie widać. Ale odkąd Barack Obama objął prezydenturę, gra na Bliskim Wschodzie toczy się wokół symbolicznej kwestii "wznowienia procesu pokojowego z Oslo". Jeśli za sprawą zręcznego wykorzystania zbiegu przypadków stałoby się to możliwe, Obama zaliczyłby w swej globalnej polityce pierwszy realny duży plus.