Plan wzniesienia prawdziwej muzułmańskiej świątyni w stolicy istnieje jeszcze od lat 30. poprzedniego stulecia i przez dziesiątki lat stanowił jedynie problem finansowy, a nie polityczny. Obecnie sprawy mają się odwrotnie. Strumień pieniędzy płynących z Arabii Saudyjskiej na meczety w całej Europie jest wprawdzie obfity, ale budowy stały się - delikatnie mówiąc - kontrowersyjne. Europejczycy boją się po pierwsze - islamskiego terroryzmu, po drugie - tego, że staną się na własnym kontynencie mniejszością, a po trzecie - są generalnie niechętni wszelkim mocnym formom religijności.

Reklama

W takiej sytuacji słabo brzmią tradycyjnie liberalne argumenty w obronie wolności religijnej. Nawet jeśli są one nadal słuszne, to z pewnością niewystarczające. Dlatego szlachetnie, acz nieco naiwnie zabrzmiała deklaracja Rady Wspólnej Katolików i Muzułmanów przypominająca, że zgodnie z polskim prawem "każda religia ma prawo do wznoszenia świątyń". Cóż z tego, że teoretycznie ma, skoro na przykład Szwajcarzy w referendum decydują, aby muzułmanom to prawo ograniczyć. W imię racji wyższych: bezpieczeństwa, ładu publicznego i poczucia, że my w Europie jesteśmy jednak u siebie. W polskiej debacie tak właśnie argumentuje filozof Bogdan Wolniewicz: "Ten meczet to część inwazji islamu - obcej cywilizacji terrorystycznej - na Polskę".

Dlaczego nie ma racji? Bo logika Wolniewicza jest w dzisiejszej Polsce uproszczoną kalką idei i emocji Francuzów, Anglików albo Hiszpanów, zmagających się na co dzień z potężnym i zamkniętym gettem islamskim w swoich krajach. Używając zgrabnego terminu konserwatywnej publicystyki - u nas jest to ksero-myślenie proponujące ksero-politykę. W zgodnej opinii znawców sprawy Polska nie jest realnie zagrożona islamskim terroryzmem, choć wszelkie władze winny wyznawać zasadę, iż strzeżonego Pan Bóg strzeże. Ale nawet gdyby tak nie było, to stworzenie centralnego ośrodka dla ponad 10 tysięcy warszawskich muzułmanów - mówiąc otwarcie i trochę cynicznie - ułatwi, a nie utrudni czujność odpowiednich instytucji państwowych. Polska także nie ma i - mimo grożącej nam demograficznej katastrofy - mieć nie będzie w wyobrażalnej przyszłości kłopotu z liczebnością i zamknięciem islamskiej społeczności. Przeciwnie, kilkanaście tysięcy żyjących tu Egipcjan, Palestyńczyków i Turków czy garstka zasłużonych dla Polski Tatarów to społeczność mało liczna i - może za wyjątkiem grupki kłopotliwych, ale straszliwie prześladowanych uchodźców czeczeńskich - w większości żyjąca w symbiozie z codziennym polskim życiem. W końcu my w Polsce (dziękować Bogu) ciągle nie podzielamy europejskich idiosynkrazji na tle religii, a odprawiane przez kogoś publicznie praktyki religijne nie budzą tutaj niczyjego zdziwienia. Nie ma więc tego antyreligijnego fanatyzmu, który w Europie każe zdzierać młodym muzułmankom chusty z twarzy za pomocą specjalnych ustaw. Krótko mówiąc, główne obawy zachodnich Europejczyków wobec islamu nas niemal zupełnie nie dotyczą.

Jest jeszcze jedna kwestia, bez wątpienia dla polskiej polityki kluczowa. Starcie Zachodu z islamem w najwyższym stopniu nie leży w polskim interesie. Gdyby bowiem sławetna "wojna cywilizacji" przybrała kształty realnej i globalnej polityki, kluczowym partnerem i sojusznikiem Zachodu z konieczności musiałaby stać się wielka i najbardziej zagrożona przez islam Rosja. Taki scenariusz to koniec marzeń o długofalowej podmiotowości polskiej polityki w Europie. Co innego towarzyszenie Amerykanom w Iraku czy Afganistanie, by okazać się wiarygodnym sojusznikiem, a co innego podsycanie wewnętrznego antyislamskiego frontu w Europie. Dobrze więc, że warszawska społeczność muzułmanów będzie w końcu miała swój meczet. Dobrze dla tej społeczności i dobrze dla polskiego narodowego interesu.