Kłopot jest w tym, że w Europie gospodarka rozjeżdża się z polityką. Dowodzi tego jasno toczący się właśnie spektakularny konflikt o pomoc dla Grecji . Gdy idzie o europejską gospodarkę, racja leży po stronie Niemiec. Po pierwsze - dzisiaj trzeba raczej kraje Unii skłonić do trzymania reżimu finansowego i zaciskania pasa, aniżeli tworzyć ekstra procedury wspierania próżniaków i leserów. W przeciwnym bowiem razie skutki radosnych ubiegłorocznych bailoutów doprowadzą Unię - i być może tylko Unię - do drugiej fazy wielkiego kryzysu, tym razem na tle fiskalnym.

Reklama

Po drugie - utworzenie specjalnego funduszu dla Grecji byłoby unijnym gospodarczym precedensem, a w konsekwencji należałoby się liczyć z koniecznością zorganizowania na przyszłość nie 20 mld euro dla Aten, ale 320 mld (jak wylicza np. bank BNP Paribas) także dla Madrytu, Lizbony czy Dublina. A po trzecie - duży 10-procentowy spadek wartości euro w ciągu 4 miesięcy ma dobre strony dla prężności unijnych eksporterów, zwłaszcza dla największego z nich - czyli Niemiec, co podkreśla złośliwie antyniemiecki rząd w Atenach, ale też bezceremonialnie przyznają niemieccy eksperci. Dlatego podnoszące się tu i ówdzie głosy o groźbie "upadku" euro (czyli powrotu całej Europy do walut narodowych) cechuje właściwa niestety naszemu czasowi wszechobejmująca przesada, by nie powiedzieć histeria.

Ale zarazem rygoryzm i egoizm polityki Angeli Merkel powiększa impas polityczny w Europie. Traktat lizboński miał pogłębić integrację, a tymczasem po jego przyjęciu narastają wewnętrzne konflikty. Wspólna polityka zagraniczna miała wzmocnić znaczenie Unii w świecie, a ostatnio polityczna rola Europy - choćby w relacjach z USA - wyraźnie spada. Teraz okazuje się, że wzmocniona współpraca szesnastki w ramach unii walutowej, która miała dać bezpieczeństwo gospodarkom państw strefy euro, może istotnie komplikować ich ekonomiczną sytuację. Dzisiaj Grecy - pozbawieni suwerenności w sferze monetarnej - nie mogą zrobić niczego ze swoją walutą, żeby ułatwić sobie ratunek (np. jej zdewaluować), a pomoc eurolandu ciągle nie nadchodzi. Niemiecki minister finansów Wolfgang Schaeuble sensownie rozumuje, że skoro euroland nie chce, czy nie może ratować finansów jednego ze swoich członków, powinien mu otworzyć procedury łagodnego wyjścia z euro, bez konieczności opuszczania samej Unii Europejskiej.

Tyle, że faktyczne postępowanie rządu Niemiec raczej prowadzi do impasu. Wygląda bowiem na to, że Grecja może nie dostać oczekiwanej europejskiej pomocy, a ścieżka łagodnego odzyskania monetarnej suwerenności prędko zapewne nie zaistnieje. Wtedy głównym efektem politycznym będzie kumulacja wewnętrznego napięcia w Unii i manifestacja stanu jej politycznej niemożności. Zaś uprzejma wymiana zdań wewnątrz strefy euro dotyczyć będzie tego, czy Niemcy w czasie wojny ukradli Grekom ich zasoby złota i jakie z tego tytułu mają dziś zobowiązania.

To prawda, że w unii monetarnej z Niemcami wytrzymać będzie wszystkim coraz trudniej. "Tylko niewielka liczba krajów będzie zdolna w tym wytrwać" - prorokuje Wolfgang Muenchau, publicysta Financial Times. Minister Dowgielewicz w imieniu polskiego rządu wyraża niepokój, iż Francuzi z Hiszpanami chcą zwołania szybkiego szczytu eurolandu, zapewne dla przełamania oporu pani Merkel. Słusznie. Bo długofalowo Polsce opłaca się, aby otworzyć drogę dla innego niż dotąd modelu unii walutowej. Z Niemcami w euro powinni w przyszłości zostać ci, którzy przyjmują do wiadomości twarde warunki niemieckiej ekonomicznej gry: wymogi budżetowej odpowiedzialności i niskiej inflacji. A Polsce opłacałoby się być w takim właśnie gronie pewnie bardziej, niźli próbować wcisnąć się do obecnej wyimpasowanej strefy euro. Niewykluczone, że za jakiś czas mogłaby to nie być polityczna fantazja, ale całkiem realistyczny średniookresowy projekt.