Także polska polityka (oraz jej metapolityczne otoczenie inteligencji i mediów) jest po roku 1989 zaledwie Weimarem - liberalną demokracją budowaną heroicznie od zera z częściowym jedynie sukcesem. Przez 20 lat nie wytworzyliśmy stabilnego systemu partyjnego, byle personalny konflikt potrafił paraliżować władzę wykonawczą, ustawodawczą i inne kluczowe obszary państwa. Większość obywateli, oglądając kolejne wojny na górze, przyzwyczaiła się traktować polityczną warstwę polskiej demokracji raczej jako źródło rozrywki niż dowód na legitymizację czy społeczną reprezentatywność systemu. Jedyną trwałą legitymizacją polskiej demokracji pozostaje jej funkcja imitacyjna. Dzięki wybieralnemu parlamentowi jesteśmy państwem prawie takim jak zachodnie demokracje. A to już wystarczy w kraju, który przez pół wieku był - wbrew swojej woli - od Zachodu odcięty.

Reklama

Na szczęście Polacy są narodem łagodnym, a Polska państwem słabym, nieomalże niestniejącym i całkowicie zależnym od Zachodu, zatem i polski Weimar nie ma szansy przemienienia się w polską III Rzeszę. Nawet jeśli wszystkie figury tamtej, niemieckiej tragedii - zarówno weimarscy liberałowie, w istocie bezsilni, więc pokrywający swoją bezsilność próbą cenzurowania i piętnowania wszelkiej myśli krytycznej, jak też polityczni wyraziciele społecznego resentymentu, tęsknoty za silnymi wartościami i tradycyjnym porządkiem - w Polsce także występują, tyle że w farsowej postaci. Choćby Mazowiecki w roli Waltera Rathenau, którego nikt nie zastrzelił, Szczypiorski w roli Tomasza Manna, bracia Kaczyńscy jako dwugłowy przywódca Niemieckiej Partii Robotniczej, nie mówiąc już o naszych wersjach Jüngerów, Heideggerów, Schmittów czy Benjaminów...

Dorobek polskiego Weimaru

Polityczną klęskę polskiego Weimaru, naszej raczkującej od 20 lat liberalnej demokracji, można podzielić na dwa etapy: do roku 2005 i po roku 2005. To dwie różne postaci niezdolności do polityki, nawet najbardziej ostrożnej. Przed rokiem 2005 polityka w Polsce dogasała. Najpierw rozkład obozu solidarnościowego, potem rozkład obozu postkomunistycznego. Pierwsza - w ogniu wojny na górze - rozpadła się "drużyna Wałęsy", potem rozleciał się jego pierwszy obóz polityczny, tak (wydawało się) obszerny i ideowo kompletny, że jako szeroka koalicja centroprawicowych partii i idei będzie zdolny do rządzenia Polską. A jednak się rozpadł, bo Kaczyńscy nie mogli się dogadać z Wałęsą, peceowcy z zetchaenowcami, a kaeldowcy mieli zbyt duże polityczne ambicje w stosunku do swojej ówczesnej siły - raczej ciekawego intelektualnego klubu niż partii zdolnej do rządzenia krajem. Przy następnej próbie AWS nie potrafiła wyłonić silnego politycznego przywództwa, stając się bardzo szybko luźną koalicją drobnych lobbystów niebędącą w stanie wziąć politycznej odpowiedzialności za poważną reformę państwa, którą rozpoczęła przypadkiem. Po drugiej stronie barykady Leszka Millera, człowieka, który miał szansę na długie rządzenie praktycznie bez znaczącej politycznej opozycji, dobił konflikt z Aleksandrem

Reklama

Kwaśniewskim delikatnie podpuszczanym przez Adama Michnika. Postkomuniści się wówczas definitywnie "spolonizowali", jak to złośliwie określił Jan Rokita. Spolonizowali, czyli zredukowali do typowego dla Polski poziomu hordy pierwotnej niepotrafiącej wyłonić silnego przywództwa, nieumiejącej rządzić państwem, będącej zaledwie przetrwalnikiem dla grupy działaczy aparatu centralnego i samorządowego.

W tym czasie powstało kilka ważnych tekstów, a nawet książek poświęconych niemożliwości realizowania "oryginalnej" czy "silnej" polityki w Polsce. Aleksander Smolar napisał co najmniej dwa ważne teksty - pierwszy o ciążącym na polskiej polityce fatum modernizacji imitacyjnej i drugi o konieczności zawarcia trwałego politycznego sojuszu UW z SLD, dzięki czemu powstałby przynajmniej jeden stabilny polityczny biegun polskiego Weimaru. Koledzy z UW wówczas Smolara nie posłuchali. Zrobili to dopiero parę lat później, w epoce Partii Demokratycznej, kiedy nie mogli już w ten sposób ocalić żadnej politycznej powagi ani nadać żadnej stabilności polskiej polityce partyjnej.

Jednak teksty Smolara o polskim fatum modernizacji imitacyjnej albo o racjach przemawiających na rzecz - nie historycznego, ale właśnie pragmatycznie politycznego - kompromisu UW z SLD to najlepsze, właściwie jedyne przykłady autorefleksji elit naszego Weimaru. Poza tym system żadnej zdolności do autorefleksji nie posiadał. Nie odczuwał nawet jej potrzeby. Jego twórcy, a także intelektualiści i media w całości realizowali swoje intelektualne ambicje przez szukanie wrogów demokracji, czyli jej krytyków, zazwyczaj poczciwie reformistycznych, niemających obiekcji co do samej ustrojowej zasady, których jednak zawsze starano się zepchnąć na pozycje wrogów.

Reklama

W tym samym czasie Ryszard Legutko (wkrótce napiętnowany jako wróg liberalizmu i jednoosobowe zagrożenie dla młodej polskiej demokracji) prowadzi swoją niebywale poczciwą kampanię przeciwko imitacji, również pełną coraz bardziej gorzkich rozpoznań - paradoksalnie nieróżniących się aż tak bardzo od rozpoznań Smolara - że imitatorstwo, niezależnie od głupiego entuzjazmu czy fanatyzmu co poniektórych imitatorów, to w istocie nieuniknione fatum słabej, nieomalże nieistniejącej, a w najlepszym wypadku dopiero bardzo powoli odradzającej się Polski po roku 1989. W dodatku, jak nie bez racji dowodził Legutko, jest to imitatorstwo najczęściej nierozumne, niepotrafiące odróżnić tego, co jest ornamentem zachodnich instytucji, od ich politycznej, ideowej i cywilizacyjnej istoty. Mylące transgresję Marcina Lutra z transgresją Johna Lennona i liberalizm instytucji wolnorynkowych z liberalizmem dzieci kwiatów. Równie gorzką diagnozę na temat potencjału polskiego Weimaru, powstającej ze zmiennym szczęściem demokracji po roku 1989, stawiał Zdzisław Krasnodębski w swojej "Demokracji peryferii". Jego książka i reprezentowany w niej typ wewnętrznej, reformistycznej krytyki polskiego liberalizmu zapowiadały się bardzo ciekawie jako szansa na polityczne ożywienie polskiego Weimaru. Choćby za sprawą swojego postulatu silniejszego zakorzenienia liberalnej demokracji w tradycji politycznej polskiego republikanizmu.

Afera Rywina zrobiła to, czego nie zdołały uczynić najbardziej krytyczne diagnozy intelektualistów. Ojcowie założyciele III RP zadali swemu dziecku cios nieporównanie bardziej bolesny, niżby to zdołali zrobić najzacieklejsi antysystemowi krytycy. Adam Michnik pozwolił wszystkim zajrzeć za kulisy systemu, który sam firmował. Nie było tam pięknie.

Nadeszła w naszym dwudziestoleciu epoka niebywałego intelektualnego i obywatelskiego ożywienia, przedwiośnia, IV RP, szarpnięcia cugli - czy jak to tam zwano. Trwała krótko (tutaj nie zgodzę się z klasykami, którzy rządy terroru IV RP liczą od wstąpienia na tron Jarosława i Lecha Kaczyńskich jesienią 2005 roku aż do ich niekompletnego upadku jesienią 2007 roku) jedynie przez kilka miesięcy, od przetrawienia przez polską opinię publiczną wniosków z afery Rywina aż po wybory 2005 roku. Zaraz po wyborach, kiedy okazało się, że nie istnieje żaden silny obóz reformy państwa, tylko dwie zwyczajne weimarskie partyjki, które znowu nas oszukały, nadzieje na wzmocnienie polskiej polityki, naprawę państwa, ożywienie i odblokowanie obiegu idei uległy bardzo szybkiej kompromitacji. Kaczyński i Tusk nie potrafili podzielić się władzą, żeby za tę cenę choćby spróbować zrobić ze zdychającego, dekadenckiego Weimaru jakieś bardziej normalne, żywe politycznie państwo. Każdy z nich wolał rządzić dalej weimarską fasadą - byle tylko samodzielnie. Kaczyński przez dwa lata, Tusk aż do dzisiaj. Przy okazji naród podzielił się na tych, którzy bardziej nawet od "Ruskich" czy "Niemców" nienawidzą Kaczorów i na tych, którzy bardziej od "Ruskich" czy "Niemców" nienawidzą Tuska. Z takim politycznym narodem i państwowym wyposażeniem weszliśmy po dwudziestu latach Weimaru w dzisiejsze, o wiele bardziej dla Polski niebezpieczne czasy.

Narodziny i zmierzch antysystemowych bożyszcz

Im bardziej nieudana demokracja, tym bujniej kwitnie antysystemowa myśl. Także w Polsce, na gruzach polityki realnej rozkwitła myśl antysystemowa, a przynajmniej antysystemowa poza. Trudno powiedzieć, kto jest winien modzie na antysystemowość. Być może Legutko, Krasnodębski, Rymkiewicz czy Burek woleliby na samym początku być krytykami wewnątrzsystemowymi, ale polski Weimar taką krytykę niespecjalnie tolerował. Choćby Legutko - na początku tylko trochę bardziej konserwatywny od przeciętnego polskiego liberała, tylko trochę bardziej od przeciętnego polskiego liberała skłonny do antypeerelowskich rozliczeń, ale za to znacznie bardziej od przeciętnego polskiego liberała zachodniocentryczny, lepiej znający zachodnie życie intelektualne, dyskusje ideowe, języki. A jednak został nazwany przez profesora Jacka Kurczewskiego, znanego socjologa, wicemarszałka Sejmu I kadencji z ramienia Kongresu Liberalno-Demoratycznego "filozofem skinów". I to na łamach miesięcznika "Res Publica Nowa". A jednak został oskarżony o antysemityzm - i to na publicznym forum rady naukowej Instytutu Filozofii i Socjologii PAN - tylko dlatego że polemizował wcześniej z Zygmuntem Baumanem, nie odnosząc się do jego pochodzenia czy nawet biografii, ale wyłącznie do jego jak najbardziej aktualnych filozoficznych poglądów.

Zdzisław Krasnodębski dojrzewał w tym samym czasie do antysystemowego przewrotu na łamach "Znaku", ożywiając kilka istotnych dyskusji na temat polskiego patriotyzmu czy polskiej pamięci zbiorowej. Był wtedy ciągle może trochę konserwatywnym, może nawet lekko dotkniętym resentymentem, ale jednak wciąż liberałem. Pamiętam, jak podczas pierwszych rozmów, w połowie lat 90., testował mnie, czy nie jestem czasem aby jakimś zbyt oszalałym prawicowym radykałem, broniąc przede mną Tadeusza Mazowieckiego. Myśliciela antysystemowego uczynił z niego dopiero udział w pierwszej fali dyskusji na temat wniosków wypływających z afery Rywina. Kiedy sformułował swoje krytyczne tezy o III RP - może postawione ostro, ale wciąż reformistyczne, mieszczące się w nurcie krytyki wewnętrznej - też został publicznie uznany za wroga polskiej demokracji, populistę, wyraziciela "antyinteligenckich fobii". I to zarówno przez ludzi o wielkich nazwiskach, co go raniło, jak też przez ludzi o nazwiskach małych, co go upokarzało. Dla obozu krytyków polskiego Weimaru - wówczas jeszcze nie antysystemowych, ale poczciwie reformistycznych - Krasnodębski miał jeszcze jedną ogromną, potencjalną wartość. Mieszkając od dziesięciu lat w Niemczech i pracując na niemieckim uniwersytecie, powinien był dysponować kompetentną diagnozą współczesnego Zachodu - tak potrzebną, gdybyśmy kiedyś zapragnęli imitować Zachód nieco głębiej i nieco skuteczniej niż tylko na sposób weimarski.

Jarosław Marek Rymkiewicz, młodszy o pokolenie od Czesława Miłosza i stabilniejszy emocjonalnie od Zbigniewa Herberta, wyrastał w tym czasie na nestora polskiej poezji i prozy - co w literaturocentrycznej ojczyźnie Adama Mickiewicza oznacza o wiele więcej niż tylko władzę nad literaturą. Jeszcze na początku lat 90. udzielił "Życiu Warszawy" głośnego wywiadu, w którym opowiadał się przeciwko modernizacji a la Kroński, przeciwko imitacji brutalnej i upokarzającej, przeciwko - jak to ostatnio przypomniał na naszych łamach Antoni Libera - terroryzowaniu polskiej inteligencji kompleksem prowincjonalności, z którego wyzwolić nas może jedynie złożenie pokłonu idolom polskiego Weimaru. Rymkiewicz powiedział, że nie musimy do Europy "wchodzić", bo jako spadkobiercy I Rzeczypospolitej jesteśmy od wieków zarówno w Europie śródziemnomorskiej, jak i w naszej rodzinnej, zarówno w republikańskiej, jak i rzymskokatolickiej. Wywiad, którego język Marek Beylin porównał natychmiast w "Gazecie Wyborczej" do "języka młodego skina" (trzeba przyznać, że retoryka polskiego Weimaru była dość uboga), zbierał i wzmacniał główne argumenty antysystemowego buntu szybko podchwycone przez najbardziej niepokorną młodzież.

Tomasz Burek - od czasu kiedy zaczął szydzić z niepowagi literatury polskiej po roku 1989, ze szczególnym uwzględnieniem tej nominowanej do nagrody Nike - oberwał w jeszcze inny sposób. Po prostu przestano z nim dyskutować. W kanonicznym pamflecie na Burka autorstwa Piotra Bratkowskiego, zamieszczonym oczywiście w "Gazecie Wyborczej", nie zastanawiano się już nad argumentami jednego z najwybitniejszych polskich krytyków literackich, nie podejmowano polemiki z jego diagnozą, ale formułowano bardziej zasadnicze pytanie: czy Burek aby nie zwariował?

My, młodsi, przyglądając się temu, cyzelowaliśmy swoją własną antysystemowość. Staliśmy się wrogami liberalizmu, bo zamiast liberalizmu Monteskiusza, Milla, Constanta czy Oakeshotta zaproponowano nam liberalizm Adama Michnika i Stephena Holmesa, liberalizm strachu, w którym wolność, jej gwarantowanie i poszerzanie w ogóle nikogo nie interesują, ale gdzie zawzięcie szuka się wrogów wolności, cenzuruje dyskusje, potrafi znaleźć "prefaszystowskie treści" u świętego Tomasza albo "postfaszystowskie" u Alasdaira MacIntyre’a. Gdzie Leszkiem Bublem może zostać nazwany każdy. Realny liberalizm III RP, zamiast poszerzać krąg przekonanych, wciągać krytyków do dyskusji i współodpowiedzialności każdego krytyka, starał się zredukować ad Hitlerum, wypchnąć na pozycje antystemowe i antyliberalne. W końcu antyliberalna pedagogika weimarskich liberałów zaowocowała sukcesem. Za istotę liberalizmu uznaliśmy nie wolność, jaką przecież także nam przynosił, ale wyłącznie jego cenzorskie zapędy.

To był nasz błąd, ale w naszym błędzie towarzyszyli nam nasi mistrzowie. Ośmielali nas do pogłębiania błędu, sami grzali się w jego cieple. Ryszard Legutko z krytyka liberalizmu - mądrego, pokazującego zarówno jego pozytywny potencjał, jak i ryzykowną dialektykę liberalnej wolności czy tolerancji - stał się po prostu wrogiem liberalizmu dumnie obnoszącym wypalone mu kiedyś na ramieniu piętno. A z krytyka imitacji sam stał się imitatorem, tyle że nie banałów zachodniej lewicy, ale banałów amerykańskiego neokonserwatyzmu.

Bo imitatorem był równie prostym i przewidywalnym jak ludzie, których sam za imitację krytykował. Pamiętam moje zdziwienie i rozczarowanie, kiedy po wyjeździe do Nowego Jorku i rozmowie z Rogerem Kimballem - redaktorem "The New Criterion", jednym z liderów późnego, najbardziej dekadenckiego i głupiego amerykańskiego neokonserwatyzmu - przyjechałem do Krakowa na wywiad z Legutką. I usłyszałem te same wezwania do wycofania się z zepsutej przestrzeni nowoczesności, łącznie z identyczną jak u Kimballa pochwałą homeschoolingu, zabierania dzieci z "lewackiej szkoły" i uczenia ich przez porządnych konserwatywnych rodziców prywatnie, w domu, jak za dawnych czasów. Kimball o zbawieniu konserwatywnej duszy za pomocą homeschoolingu opowiadał u progu drugiej kadencji Busha, kiedy Republikanie i neokonserwatyści mieli w Ameryce najwięcej do powiedzenia. A mimo to nie chciał brać odpowiedzialności za rzeczywistość, którą współtworzył i którą współzarządzał, nie chciał się przyznać do władzy, jaką w Ameryce jego obóz wówczas posiadał. Łatwiej było mu formułować gnostyckie odrzucenie społeczeństwa i pochwałę powrotu do bezpiecznej oazy własnych domostw, żeby tam wychowywać przynajmniej własne dzieci w czystości, przeciwko nowoczesnemu zepsuciu. Także w Polsce prawica i konserwatyści byli u szczytu wpływów i powodzenia. Afera Rywina uczyniła z nich intelektualnych triumfatorów, a wybory z jesieni 2005 roku miały im dać zwycięstwo polityczne. Lepiej w polskim Weimarze, w polskiej liberalnej demokracji, nigdy im już nie miało być. I w takim momencie Legutko zamiast przygotowywać się do naprawiania sfery publicznej opowiada swoim młodym wyznawcom, że wszystko jest stracone, liberalna nowoczesność jest upadła i straszna, Polska brzydnie, a jedyną szansą jest homeschooling, czyli wycofanie się ze społeczeństwa do jaskiń.

A odpowiedzialności za ten błąd, za tę samoprymitywizację myśli czołowego krytyka niedokonań polskiej liberalnej demokracji na hegemonię naszych weimarskich liberałów nie można już było zrzucać. Bo w początkach 2005 roku Legutko nie był już tropioną ofiarą, Sokratesem skazanym na wypicie cykuty, Platonem bez własnej gazety. Na ostatnie słowo w publicznych dyskusjach, na miejsce dla swoich esejów mógł liczyć na łamach "Europy", później "Dziennika", a następnie także "Rzeczpospolitej". Każdy atak na niego w "Wyborczej" spotykał się już z gwałtownym odporem wielu jego uczniów piszących zdecydowanie lepiej niż Mikołaj Lizut czy Marek Beylin. Legutko w tym czasie zaczynał mieć realną władzę, a jednak nie było mu wygodnie się do tego przyznać. Wolał pozę czystego, antysystemowego gnostyka.

Potem oczywiście było już tylko gorzej. Zmuszony do firmowania rządu PiS - Samoobrony - LPR z jednej strony sprawnie, urzędniczo zarządzał pracami Senatu RP, a z drugiej, w mediach, poszedł wyłącznie w łatwą kontestację antysystemową skierowaną przeciwko "lewicowo-liberalnej hegemonii", która od paru lat już nie istniała. Pamiętam, jak Legutko poczęstował dziennikarzy i widzów TVN 24 swoim sarkastycznym "bo ja dla państwa jestem taką medialną małpą". Wypowiadał te słowa na schodach Senatu, którego był wicemarszałkiem. Po raz pierwszy pomyślałem o nim wówczas jak o starzejącym się rockowym muzyku, hipisie, który przez przypadek znalazł się na królewskim tronie i nie wie, jak się tam zachować, co zrobić z berłem i jabłkiem.

Zdzisław Krasnodębski - gdyby zechciał zostać reformatorem polskiej liberalnej demokracji, a nie antysystemowym pozorantem - miałby do odegrania rolę wcale nie mniej ważną niż Legutko. Mógł się stać intelektualnym i politycznym negocjatorem pomiędzy nową prawicową Polską a starymi Niemcami. Jednak mając wyjątkową szansę na odpowiedzialny udział w sprawowaniu władzy, wybrał obsługiwanie własnego resentymentu, jakiego nabawił się w kontaktach z Niemcami - prawdopodobnie rzeczywiście nie zawsze wystarczająco delikatnymi wobec niepokornego profesora z Polski. Zamiast moderować język Jarosława Kaczyńskiego w odniesieniu do stosunków polsko-niemieckich, zaczął ten język naśladować, podkręcać i radykalizować.

Ale jeszcze gorzej było w świecie literackim i okołoliterackim. Przez wiele lat - rozmawiając z wieloma polskimi inteligentami, zbierając świadectwa - starałem się zrozumieć dwie istotne dla mnie tajemnice: tajemnicę uroku Adama Michnika, który praktycznie wszystkich tych ludzi w jakimś momencie ich życia uwiódł, a także tajemnicę ich późniejszego antysystemowego buntu albo jeszcze lepiej: jakąś tego buntu merytoryczną substancję. Tajemnica uwiedzenia była prosta, wystarczyło wobec polskiego poety, prozaika, eseisty wypowiedzieć z emfazą zwyczajne: "Kocham pana!", "Czytałem każdy pana esej, każdy pana wiersz, jest pan geniuszem!". Do klejnotów tej metody należało zacytowanie uwodzonemu inteligentowi z pamięci jakiejś frazy z jego dawnego eseju czy paru wersów z "ulubionego wiersza". Tak jak tajemnica uwodzenia polskich inteligentów jest banalna, tak samo banalna jest tajemnica ich buntu. To zwyczajny syndrom odstawienia. Prawie każda z inteligenckich opowieści, których wysłuchałem, była gorzką opowieścią o uwiedzeniu i porzuceniu. Czasami nawet pierwszy, odruchowy akt inteligenckiego nieposłuszeństwa bywa autentyczny. I nawet szlachetny. Ale gdy zostaje ukarany - złośliwością w gazecie, nieodebraniem telefonu, w skrajnym przypadku wyproszeniem z domu przez bardziej pokornych wobec systemu inteligenckich przyjaciół - odkrywający ambiwalentne uroki niepokorności inteligent staje się zaraz, we własnych oczach, świętym męczennikiem, a w konsekwencji nie zachowuje miary, intelektualnie się uskrajnia. Już nie tylko III RP jest z jego punktu widzenia rynsztokiem, ale cała nowoczesność. Nie tylko Michnik go wyrolował, nie tylko inteligencki salon zatrzasnął mu drzwi przed nosem, ale Gombrowicz stał się za mało poważny, Beckett zbyt nihilistyczny, a ci, którzy pragną przeżycia, za mało estetyczni, bo przecież powinni dać się pochłonąć w świętym ogniu masakry.

Czasy Kaczyńskich zamiast skompromitować słabą i koślawą liberalną demokrację III RP, skompromitowały jej krytyków. W miarę jak owi krytycy mieli coraz więcej wpływu, uczniów i szacunku, stawali się coraz bardziej radykalni, żądni jeszcze większej dawki szacunku i władzy. Nie rozumiałem tajemnicy tej radykalizacji ludzi często wcześniej poczciwych, o liberalnych, umiarkowanych poglądach i pokręconych inteligenckich biografiach, którzy antysystemowymi radykałami stali się dopiero w momencie, kiedy w polskim życiu politycznym i intelektualnym zaczęła się dla nich koniunktura, otwarła się przestrzeń do realnego działania i nauczania, kiedy zmieniły się media. Tymczasem oni właśnie wtedy się zradykalizowali, jakby na złość rzeczywistości, jakby pragnąc udowodnić, że antyliberalne gęby, które przez całe lata 90. wciskano im na twarze, są ich prawdziwym obliczem. Ale w ten sposób my - uczniowie tych ludzi - straciliśmy partnerów do pracy. W momencie otwarcia się realnych możliwości działania, dostania do ręki gazety potrzebowaliśmy sojuszników do naprawiania polskiej liberalnej demokracji, do przesuwania naszej hegemonii od liberalizmu cenzorów ku liberalizmowi wolności. Tymczasem zamiast partnerów do pracy dostaliśmy rozgoryczonych starców domagających się już wyłącznie kultu, a nie prawa do udziału w swobodnej dyskusji, tęskniących za masakrą, za przednowoczesną utopią, za potępieniem liberalizmu, za apokaliptyczną zemstą na systemie, który kiedyś wypchnął ich z jakiegoś salonu czy uniwersyteckiego wydziału, nie odpowiedział na jakiś telefon, poczęstował niesprawiedliwym pamfletem.

Młodsze pokolenie antysystemowców

Tak kończyli nestorzy, ale antysystemowość stała się także ulubioną pozą kolejnego pokolenia: Lisickiego, Karłowicza, Cichockiego, Gawina, Terlikowskiego i innych. Świetnie przygotowani do życia w liberalnej nowoczesności, sprawnie negocjujący własną pozycję, potrafiący przeczekać i zamilknąć, kiedy trzeba, potrzebowali jednak usprawiedliwienia dla tego, że żyją, a nawet odnoszą sukcesy w kryształowym pałacu liberalnej demokracji. Wybrali w tym celu pozę surowych krytyków nowoczesności, wyznawców "nieludzkiego Boga", tęskniących za czasami katakumb i słodyczą męczeństwa za wiarę.

Pojawienie się tej formacji było koniecznością. Polska jest zbyt tradycjonalistyczna, przychodzi społecznie i kulturowo ze zbyt odległej przeszłości, żeby w zderzeniu czołowym ze współczesnym liberalizmem i kapitalizmem nie wytworzyła jakiegoś odpowiednika amerykańskiego neokonserwatyzmu - analogicznej formy negocjacji pomiędzy ultratradycjonalizmem i ultranowoczesnością. Ale taki neokonserwatyzm można wyrażać lepiej, rozsądniej, pożyteczniej w granicach systemu i z poszanowaniem jego liberalnych reguł. A więc raczej tak jak to robi Jarosław Gowin, na drodze nieprzerwanego poszukiwania praktycznego kompromisu z nowoczesnością, który w dodatku będzie służył także innym, a nie tak jak to robi Tomasz Terlikowski, w stanie nieprzerwanej histerii nazywający już dzisiaj "czołowymi przedstawicielami cywilizacji śmierci" praktycznie wszystkich, od nieskończenie poczciwej Magdaleny Środy, po skrajnie pragmatycznego Baracka Obamę, a i Gowinowi zaczęło się od niego z tego samego paragrafu obrywać.

Z kolei Karłowicz przybrał pozę tożsamościowo spójnego, przednowoczesnego chrześcijanina, co rano przygotowującego się przed lustrem na spotkanie z lwami. Wygłaszającego ostre krytyki liberalnej nowoczesności, ze szczególnym uwzględnieniem najbardziej upadłego świata konsumpcji, reklamy, mass mediów. Jednocześnie sam żyje ze świetnie prosperującej firmy reklamowej, w samym sercu medialnej Sodomy, którą obrzuca malowniczymi klątwami. A i konsumpcją nie gardzi, najbardziej luksusową. W ten sposób człowiek, który w życiu twardo stoi na dwóch nogach - ideologii i własnego reklamowego biznesu - przedstawia się innym jako heroicznie kuśtykający na jednej nodze idealista. Ma to fatalny pedagogiczny wpływ na jeszcze młodszych od niego. Uczy ich bowiem wyłącznie łatwej antysystemowej pozy, zamiast przygotowywać do o wiele trudniejszej pracy nad uświadomieniem sobie własnego uwikłania w system, z czego wynika konieczność wzięcia za ten system, za liberalną nowoczesność w Polsce, pełnej współodpowiedzialności.

Także w przypadku Cichockiego i Gawina strategia przetrwania w liberalnej demokracji jest o wiele bardziej skomplikowana i przez to ciekawsza niż przyjęta przez nich ostatnio poza antysystemowych buntowników. Jeszcze w połowie lat 90., kiedy polska liberalna demokracja wydawała się zbyt silna, by pozwolić sobie na jawną krytykę jej patologii, Cichocki i Gawin skutecznie ukrywali drzemiący w nich potencjał antysystemowego buntu. Prowadzili wówczas nader kunsztowną grę z systemem. Już na początku lat 90. zdiagnozowali "kartel" - kluczowe dla nich słowo - czyli wszechpotężne, powiązane ze sobą środowiska "komandosów", Michnika, Smolara, nawet Marcina Króla. Nie tylko rozgryźli tajemnicę władzy "kartelu". Wymyślili także strategię przewidującą zbudowanie kiedyś własnego "kontrkartelu", strategię ostrożną, długofalową. Była to kolejna w historii polskiej inteligencji wersja ketmanu. Polegać miała na zewnętrznej uległości wobec "kartelu" i publicznym dystansowaniu się wobec wszelkich przejawów antysystemowej kontestacji. Tak długo, aż się samemu wzmocni, zbuduje własną sieć wpływów i - już bez żadnego ryzyka - dokona ojcobójstwa. Po aferze Rywina także oni zaczęli bardziej otwarcie krytykować wady liberalnej demokracji. Zaplątali się nawet w Kaczyńskich i trochę ugrzęźli. Wiedzą już, że postawili na konia, który może nigdy nie dobiegnie do mety. Próbują zatem powrócić do swojej tradycyjnej ostrożności, znów uprawiać ketman.

Kiedy pod koniec rządów Jarosława Kaczyńskiego w Fundacji Batorego odbywały się regularnie ciekawe i reprezentatywne dyskusje pomiędzy inteligenckimi zwolennikami III i IV RP, Cichocki i Gawin byli tam zapraszani, aby reprezentować IV, która dała im pozycję i wpływy, a której oni dawali język - polityki zagranicznej, historycznej (a Cichocki nawet parę cytatów z Carla Schmitta). Jednak w Fundacji Batorego ci reprezentanci IV RP wypadali blado, milczeli i miło się uśmiechali, żeby obecni na sali Smolar, Jedlicki, Kurczewska... nie zapamiętali ich sobie jako faszystów. Kiedy zadawano im pytania o istotę pisowskiego projektu dla Polski, udawali, że te pytania nie padają pod ich adresem, że są ciekawi odpowiedzi na nie tak samo jak ci, którzy je zadają, bo są jakąś trzecią stroną, trzecim punktem widzenia, a nie doradcami Księcia. Do dyskusji w obronie IV RP zawsze w takich sytuacjach podrywał się Zdzisław Krasnodębski, choć trzeba przyznać, że nigdy po to by przedstawić pozytywną substancję projektu, jego priorytety, choćby ogólne zarysy, lecz tylko, by gwałtownie krytykować krytyków IV RP. Ale to przynajmniej była odwaga - siedział w końcu przy stole między Jedlickim, a Smolarem i odgryzał się im nie bez dowcipu. Tymczasem Gawin i Cichocki nigdy w tym gronie nie okazali nadmiaru antysytemowego zaangażowania.

Podsumowanie

Im głębiej zagląda się do beczułki z napisem "antysystemowa kontestacja polskiej liberalnej demokracji", tym bardziej okazuje się, że nie ma tam ani zbyt wiele heroizmu, ani bezinteresowności, ani wielkiego projektu. Krasnodębski, Legutko, Rymkiewicz, a także ich młodsi, bardziej przezorni uczniowie stanowią dla systemu nieporównanie mniejsze zagrożenie niż jego własna słabość, jego własne nieusunięte nigdy patologie. Gdyby polski liberalizm przestał być wreszcie liberalizmem cenzorskim, a zaczął być liberalizmem twórczym, gdyby polską politykę partyjną udało się kiedyś społecznie zakorzenić, gdyby polskie państwo przestało być żałosnym biurokratycznym kadłubkiem, który nie przeżyje nawet minuty po odłączeniu go od unijnej kroplówki pieniędzy i legitymizacji, polskie antysystemowe pozy przestałyby być interesujące nawet na poziomie estetycznym. Tak jak dzisiaj są już do niczego nieprzydatne na poziomie praktycznym.

Cezary Michalski