Gdy dziś się dowiaduję, że Ryszard Kapuściński przez jakiś czas współpracował z peerelowską bezpieką, to mam wrażenie, że odsłania się przede mną cząstka mrocznej prawdy. Ale nie o Kapuścińskim, tylko o komunizmie. Jak bardzo demoniczny i straszny był to system, skoro na pewien czas zdołał złamać nawet kogoś takiego jak Kapuściński.
Poznałem Ryszarda Kapuścińskiego już w latach dziewięćdziesiątych. Pomimo różnicy wieku, doświadczeń i poglądów, w czasie każdego spotkania czułem się traktowany przez niego tak, jakbym był jego starym, serdecznym przyjacielem. Wiem zresztą, że w taki sam sposób traktował praktycznie każdego nowo poznanego człowieka. Nie mam wątpliwości co do tego, że był to człowiek dobry i szlachetny. Żadne teczki byłej Służby Bezpieczeństwa nie są w stanie podważyć we mnie tego głębokiego przekonania.
Nie chcę oceniać postępowania wielkiego człowieka i wybitnego pisarza, jakim był Ryszard Kapuściński. Nie mam do tego prawa, a pośmiertne osądy niczego by nie zmieniły. Z drugiej jednak strony nie chcę bagatelizować jego postępowania. Kapuściński z całą pewnością zawarł pakt z diabłem. Jestem przekonany, że zapłacił za to straszną cenę. Zapewne do końca życia musiał się mierzyć z wyrzutami sumienia.
Kapuściński na pewno jednak ocalił swoją duszę. To, co robił przez ostatnich trzydzieści lat życia, ja osobiście traktowałbym jako formę odkupienia grzechu współpracy, o którym pisał "Newsweek". Przecież opisywał zakłamanie totalitaryzmów, demoralizację satrapów, nadzieje społeczeństw. Czytelnikom żyjącym w Polsce Ludowej analogie nasuwały się same. To był jego sposób na walkę z totalitaryzmem. Kapuściński przeciwstawiał się zresztą wszystkim formom zła, niesprawiedliwości i nieprawości. Dotyczyło to przecież nie tylko naszego kontynentu, ale całego świata. Zawsze będę pamiętał tragiczny wyraz jego twarzy, gdy w dzień po powrocie z Afryki opowiadał mi o dzieciach umierających tam masowo z głodu.
W przeciwieństwie do innych nie mam żalu do redakcji "Nesweeka", że zdecydowała się na publikację artykułu, w którym opisano okoliczności współpracy Kapuścińskiego. Publikacja wydaje mi się rzetelna i nie była, jak twierdzą niektórzy, napastliwa. Prawdy nie można przecież ukrywać w imię jakiś nieokreślonych celów, choćby nawet była niezwykle bolesna. A tak właśnie myślę o współpracy Ryszarda Kapuścińskiego ze Służbą Bezpieczeństwa. Dla mnie to jest bolesna część prawdy o jego przeszłości. Jednak ona w niczym nie zmienia mojej ogólnej oceny pisarza: ani jego osoby, ani jego twórczości. On swoim pisarstwem starał się wymierzyć sprawiedliwość widzialnemu światu. Dlatego też wierność prawdzie jesteśmy winni jemu samemu.
Jeśli szukamy odpowiedzi na pytanie, czy Ryszard Kapuściński nadal może być dla nas wybitnym, cenionym pisarzem i nauczycielem, to proponuję byśmy spojrzeli na sprawę współpracy pisarza ze Służbą Bezpieczeństwa w następujący sposób. Problemem jest nie to, czy ktoś upadł, bo wszyscy przecież jesteśmy słabi i upadamy. Najważniejsze jest to, czy ktoś się podniósł. Gdybyśmy na podstawie jakiegoś epizodu z życia czy nawet na bazie dłuższego jego fragmentu chcieli dyskredytować autorytety, to święty Augustyn powinien zostać potępiony i zapomniany. Przecież przez niemal trzydzieści lat życia należał do sekty manichejczyków, a na chrześcijaństwo przeszedł jako dorosły człowiek. Jest jednak uważany za jednego z ojców i doktorów Kościoła. Ryszard Kapuściński z jakiegoś nieznanego nam powodu, pewnie po części w wyniku swoich lewicowych przekonań, a po części z istotnej życiowej kalkulacji, nie uniknął kontaktu z diabłem. Jednak miał w sobie siłę, by w którymś momencie z nim zerwać. Jego twórczość była w dużej części opisem diabelstwa totalitaryzmu. W moim przekonaniu w jakimś sensie stała się ona formą zadośćuczynienia za winy, które z pewnością popełnił i które są bezdyskusyjne.
Akta Instytutu Pamięci Narodowej odsłaniają gorzką część prawdy o ludzkiej przeszłości. Niektórzy domagają się dziś, by tę sprawę przemilczeć, zamieść pod dywan, wytrzeć mleko, które się rozlało. Lepsza jednak jest gorzka prawda niż słodkie zakłamanie. Jestem pewny, że takie było też wewnętrzne przekonanie Ryszarda Kapuścińskiego. Jeśli czegoś mi żal, to tylko tego, że nie podzielił się ciężarem winy z nami wszystkimi.