Małaszyński gra główne role jednocześnie w "Tajemnicy twierdzy szyfrów" w Jedynce i w "Twarzą w twarz" w TVN - flagowych nowych serialach obu stacji. I to on, a nie wielu bardziej znaczących artystów, trafił na pierwszy plan plakatu "Katynia" Andrzeja Wajdy. Gdzie nie spojrzysz - Małaszyński. Przed Małaszyńskim nie ma ucieczki.

Reklama

Ofensywa niedawnego kochanka Magdy M. to znak, że na dobre rozgorzała jesienna bitwa o telewizyjnego widza. Obowiązują od września nowe ramówki, telewizje prześcigają się w prezentacjach najnowszych, rzecz jasna tylko przebojowych, propozycji. Ma być mocniej, szybciej i głośniej, jak głosi znana hollywoodzka zasada. I choć to samo mówi się rok w rok, sezon w sezon, tym razem słowa znajdują potwierdzenie w faktach.

Na pierwszą linię frontu stacje wystawiają seriale. W tej chwili własny ma już każda licząca się bardziej lub mniej polska telewizja. Powoli kończy się monopol Ilony Łepkowskiej, która po "M jak miłość" (choć jak to evergreen wciąż trwa) przyszykowała na tę jesień rzecz o zaskakującym tytule "Barwy miłości". Łepkowska zna swój fach, więc zgarnie publiczność, ale łatwo mieć nie będzie. Tym bardziej, że w szranki staje Polsat ze swoją odpowiedzią na "Magdę M.", zatytułowaną (przysięgam, że nie kłamię) "Tylko miłość".

Widz zatem może stracić rachubę, tym bardziej że w tym ostatnim zobaczy nagle Hankę Mostowiak z "M jak miłość", czyli Małgorzatę Kożuchowską w towarzystwie Urszuli Grabowskiej ("Na dobre i na złe") oraz Bartłomieja Świderskiego (homoseksualny powiernik Magdy M.). Całkiem możliwe więc, że mniej zorientowanym - tym, którzy nawet na krótki czas stracili kontakt z polską serialową rzeczywistością - "Tylko miłość" zleje się w jedno z "M jak miłość". I potrwa dłuższą chwilę, zanim połapią się, jaki tasiemiec właśnie oglądają.

Reklama

Nie wierzę, by szefowie stacji albo producenci nie zdawali sobie z tego sprawy. Wniosek nasuwa się sam - nieważne, co oglądasz, ważne, abyś w ogóle włączył telewizor. Dlatego telewizje atakują sprawdzonymi formatami i programami. Nie przekonamy się, co po "Tańcu z gwiazdami", bo mamy właśnie jego szóstą edycję. A skoro polskich gwiazd najwyraźniej zabrakło, ściągnięto wiecznie młodą Helenę Vondrackovą, obdarzoną kształtnym biustem posłankę Samoobrony Sandrę Lewandowską oraz złotoustego rzecznika LPR Krzysztofa Bosaka. Show must go on.

Skoro zakończył się muzyczny "Idol", rozwijają skrzydła kolejne jego klony. Znowu przekonamy się, jak oni (rodzimi celebowie) śpiewają, i po raz pierwszy, jak oni (tym razem amatorzy) tańczą. A jeśli komuś będzie mało i zechce bardziej ekstremalnych wrażeń, na deser dostanie coś specjalnego - efektowne piruety i zapewne nie mniej efektowne upadki gwiazd na lodzie.

Jesienne ramówki skrzą się więc nowościami, a mimo to odnoszę wrażenie, że to tylko pozory. Nie mogę pozbyć się uciążliwego poczucia deja vu, jakbym wszystkie z hukiem odtrąbiane hity już widział. Nie tylko dlatego, że wciąż Małaszyński albo Kożuchowska, słowem: producenci w głównych rolach do znudzenia obsadzają tych samych wykonawców. Nie decyduje także fakt, że znany chłopiec, który niedawno szalał na parkiecie, za chwilę założy łyżwy i zaszaleje na lodowisku. Po prostu zdaje mi się, jakoby producentom i autorom brakowało pomysłów i świeżego spojrzenia.

Serwują więc to samo z lekkimi modyfikacjami. Tu podkręcą tempo, tam podrasują kolory. Nauczeni sukcesem "Magdy M." chętniej umieszczą akcję w wielkim mieście wśród młodych, pięknych i bogatych. I na tym koniec. Początek jesiennej walki o widza, choć wyjątkowo spektakularny, nie przyniósł więc przełomu. Otwieram gazetę i z reklamy znowu patrzy na mnie znajoma twarz. Nie wiem dziś, która ze stacji wygra to rozdanie. Wiem, że niezależnie od tego, wygra je jeden człowiek. Nazywa się Małaszyński. Paweł Małaszyński.