Ciche, spokojne rządowe osiedle przy ul. Grzesiuka na warszawskiej Sadybie. Dyskretna ochrona, monitoring, równiutko przystrzyżone trawniki i mnóstwo zieleni. Same mieszkania też niczego sobie. Prawie 70 mkw., trzy pokoje z kuchnią, łazienką i oddzielną ubikacją. Jest miejsce na sen, pracę i odpoczynek. Mieszkania do dyspozycji notabli zawsze oddawane są po remoncie - świeżo odmalowane i czyściutkie. Niejedna rodzina chciałaby zamieszkać w takim lokalu.

Reklama

Jak pisze "Fakt", Janusz Kaczmarek, który na Grzesiuka mieszkał pod nr 8, żalił się żonie, że żyje to potwornych warunkach. "To jest nora, po prostu nora. Coraz gorzej ją znosił. Chciał wynająć inne" - żaliła się na mieszkaniowe prześladowanie męża Honorata Kaczmarek w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej".

Dlaczego minister, skoro było mu tak źle na rządowym osiedlu, nie wynajął w końcu czegoś na mieście? Powodów może być kilka. Po pierwsze - za mieszkanie na Grzesiuka płacił miesięcznie, śmieszną jak na stołeczne warunki, stawkę ok. 1,2 tys. zł. Za takie pieniądze na wolnym rynku miałby problem z ze znalezieniem porządnej kawalerki. A za mieszkanie zbliżone metrażem do służbowego musiałby zapłacić od ok. 3 tys. do nawet 7 tys. zł - wylicza "Fakt".

Reklama

Bardziej prawdopodobnym powodem przywiązania Kaczmarka do swojej „nory” jest to że mieszkało mu się tam po prostu dobrze. Zresztą tak, jak jego sąsiadom: szefowej polskiej dyplomacji Annie Fotydze, rzecznik praw dziecka Ewie Sowińskiej, byłej minister finansów Teresie Lubińskiej, czy nie sprawującemu już żadnych funkcji publicznych zaufanemu człowiekowi Aleksandra Kwaśniewskiego - Markowi Ungierowi.

Wygląda więc na to, że Kaczmarek szuka nawet najbardziej absurdalnych argumentów, aby przedstawiać się w roli męczennika. A na opuszczenie rządowej „nory” został mu już tylko miesiąc - zauważa "Fakt".