Wybór Jean-Claude’a Junckera na nowego przewodniczącego Komisji Europejskiej oznacza trzecią prestiżową porażkę Davida Camerona. Wprawdzie brytyjski premier ma jeszcze szansę przekuć ją na zwycięstwo (swoje), ale jego ceną – jeśli zostanie odniesione – będzie osłabienie zarówno pozycji Wielkiej Brytanii, jak i Unii Europejskiej.
Upór Camerona w blokowaniu kandydatury byłego premiera Luksemburga dla wielu obserwatorów był trudny do zrozumienia. Według przecieków Brytyjczycy w zamian za poparcie Junckera – do tej pory szefowie Komisji zawsze byli wybierani w drodze konsensusu, a nie głosowania – mogli sobie wybrać w niej dowolne stanowisko, a może nawet coś więcej. Cameron jednak oferty odrzucił i zdecydował się na głosowanie, wiedząc, że je przegra bezdyskusyjnie. – Jean-Claude Juncker przez całe swoje zawodowe życie był w centrum projektu, którego celem jest zwiększenie uprawnień Brukseli kosztem państw narodowych. On nie jest właściwą osobą do kierowania tą instytucją – wyjaśniał.
Szef brytyjskiego rządu przekalkulował, gdy na podstawie nieformalnych rozmów ocenił, że uda mu się zablokować Junckera, grożąc przy okazji wyjściem kraju z UE. Choć wielu przywódców Unii miało wątpliwości, czy na pewno jest on najlepszym kandydatem, gdy przyszło co do czego, to wszyscy pozostali go poparli. – Cameron zapędził się w bardzo trudną sytuację. Wykładanie od razu na stół najcięższych kart (czyli wyjścia z UE) zamiast czekania z nimi do końca było błędem taktycznym – ocenia Rem Korteweg, analityk z Centre for European Reform w Londynie. Sprzeciw Camerona wobec Junckera był dwojaki – instytucjonalny i personalny. Juncker jest pierwszym w historii szefem Komisji zgłoszonym przez Parlament Europejski, a nie wybranym bezpośrednio przez przywódców państw. Zatem jest to zwiększenie kompetencji unijnych instytucji kosztem państw członkowskich, a Cameron obiecywał, że nie tylko nie będzie żadnego dalszego transferu uprawnień na rzecz Brukseli, lecz także część z już przekazanych odzyska. Nałożyła się na to osobowość Junckera, który jest federalistą, a przy tym jest raczej typem unijnego biurokraty i zwolennika zakulisowych negocjacji niż przywódcą zdolnym do głębokiej reformy Unii, czego Brytyjczycy oczekują. W tej sytuacji pójście na kompromis byłoby dla Camerona utratą wiarygodności w kraju, podczas gdy walka – nawet w przegranej sprawie – przysporzy mu punktów. To ma kapitalne znaczenie w sytuacji, gdy za niespełna 11 miesięcy odbędą się w Wielkiej Brytanii wybory parlamentarne, a strata jego konserwatystów do Partii Pracy spadła do ok. 3 pkt proc. Biorąc pod uwagę eurosceptyczne nastroje w kraju, nie może sobie pozwolić na coś, co będzie postrzegane jako kapitulacja wobec Brukseli.
Inną sprawą jest to, że porażka w walce o Junckera będzie miała znacznie poważniejsze skutki niż przegrana w sprawie paktu fiskalnego i nieudane próby ograniczenia swobody zatrudnienia w UE. Cameronowi będzie niezwykle trudno współpracować z nowym szefem KE. Ze względu na publiczne kwestionowanie jego kompetencji, a także wyciągane przez brytyjską prasę fakty, jak jego domniemany problem z alkoholem czy służenie przez jego ojca w nazistowskich oddziałach, trudno przypuszczać, by Juncker w najmniejszym choćby stopniu przychylnie spojrzał na brytyjskie pomysły reformowania Unii.
Reklama
Tymczasem jeśli konserwatyści utrzymają się w przyszłym roku u władzy – co zważywszy na dobrą kondycję gospodarki jest możliwe – w 2017 r. w Wielkiej Brytanii odbędzie się referendum w sprawie członkostwa w UE. Cameron liczył na to, że strasząc Unię wyjściem, uda mu się wynegocjować pewne rozluźnienie relacji, co pozwoli mu przekonać rodaków do pozostania we Wspólnocie (sam chce reformy UE, a nie wychodzenia z niej). Bezkompromisowe stanowisko w sprawie Junckera może mu pomóc w wygraniu wyborów, ale utrudni negocjacje z Brukselą. Zatem możliwym scenariuszem jest, że do czasu referendum pozycja Londynu w Unii będzie nieco gorsza, bo wraz z wyborem Junckera kompetencje instytucji unijnych wzrosły. Trudno zatem, by nie uzyskawszy nic, Cameron przekonywał rodaków do pozostania w Unii. Chyba że pozostałe państwa, przestraszone perspektywą brytyjskiego wyjścia, co nikomu nie jest na rękę, zdecydują się na ustępstwa, co zasugerował premier Finlandii Alexander Stubb. – David Cameron jest bardzo zasadniczym człowiekiem i uważa, że Juncker jest trochę zbyt federalistyczny jak dla niego, ale sądzę, że możemy rozwiązać sytuację – powiedział.
Ewentualne wyjście Wielkiej Brytanii z Unii – które staje się wobec tego bardziej prawdopodobne niż kiedykolwiek – będzie miało też konsekwencje dla tamtejszego rynku pracy. Jego zamknięcie nie jest realne, bo nawet w przypadku wyjścia z UE Wielka Brytania pozostałaby z nią w dość ścisłych stosunkach, podobnych do tych, jakie mają Norwegia czy Szwajcaria. Ale ograniczenie prawa do zasiłków dla imigrantów, czego domagała się pod koniec zeszłego roku, czy ograniczenia dla obywateli przyszłych członków UE, wchodzą w grę. Z tym że Polaków już pracujących na Wyspach dotyczyłoby to w bardzo niewielkim stopniu.

Eurokrata, a nie reformator

Jeśli w związku z wyborem Jean-Claude’a Junckera można być czegoś absolutnie pewnym, to tego, że jego KE będzie bardzo przewidywalna. Wręcz technokratyczna. Problem w tym, że ostatnie wybory do PE – w których ponad połowa w ogóle nie głosowała, a co czwarty głosujący wybrał ugrupowania antyunijne – pokazały, iż Europejczycy chcieliby czegoś zupełnie przeciwnego.
59-letniemu byłemu premierowi Luksemburga na pewno nie można zarzucić braku doświadczenia w unijnej polityce. Wielkim Księstwem rządził przez prawie 19 lat, co oznacza, że był najdłużej sprawującym urząd premierem ze wszystkich państw Unii. Tym samym brał udział w niezliczonej ilości unijnych szczytów. Dodatkowo przez osiem lat – od 2005 r. – był szefem eurogrupy, czyli przewodniczył posiedzeniom ministrów finansów strefy euro. Na kandydata na szefa KE został zgłoszony przez Europejską Partię Ludową, ugrupowanie, które uzyskało najwięcej mandatów w majowych wyborach. Pomimo że jest bardzo popularny w swojej ojczyźnie, trudno o nim powiedzieć, że jest politykiem charyzmatycznym. Raczej woli politykę w starym brukselskim stylu – mozolne szukanie kompromisu w drodze zakulisowych negocjacji. To był zresztą jeden z głównych zarzutów, jaki mieli przeciwnicy jego kandydatury na szefa Komisji, którzy przekonują, że Unia potrzebuje zdecydowanych zmian. Po Junckerze nie należy się ich spodziewać.
Drugim zarzutem, podnoszonym zwłaszcza przez brytyjskiego premiera Davida Camerona, jest to, że Juncker opowiada się za ściślejszą integracją. To, co dla jednych jest wadą, dla innych jest atutem – Junckerowi trudno odmówić zaangażowania w projekt Unia Europejska. Był jednym z architektów powstania unii walutowej, a gdy w szczytowym momencie kryzysu zadłużeniowego trzeba było bronić euro, pracował ponoć po 14 godzin na dobę, co odbiło się na jego zdrowiu. W dbaniu o zdrowie nie pomaga mu to, że dużo pali oraz – co mu zaczęła wyciągać brytyjska prasa – dużo pije. Jest zwolennikiem Europy solidarnej – czyli pomocy finansowej dla najbiedniejszych regionów i sektorów. Opowiada się też za utrzymaniem wspólnej polityki rolnej (CAP), która ze względu na to, że stanowi największą pozycję w unijnym budżecie, jest przez część państw mocno krytykowana.

Duży sprzeciw kandydatura Junckera budziła też na Węgrzech – to efekt tego, że jako premier Luksemburga był wśród tych polityków, którzy najmocniej krytykowali węgierskie reformy konstytucyjne i zarzucali Orbanowi łamanie europejskich standardów. Z kolei w Polsce – która Junckera popierała – a także w krajach bałtyckich obawy budził jego stosunek do Rosji. Po rozpoczęciu konfliktu na Ukrainie był on przeciwny zdecydowanym sankcjom wobec Moskwy.