Nadchodzi nowy świat. Stary system ustanowiony po II wojnie światowej wpadł w śmiertelne drgawki. Już za chwilę, za rok, za dekadę – kto to wie – może wydarzyć się wielkie BUM. A w każdym razie dojść do globalnego przesilenia, po którym nastąpi kolejne rozdanie geopolitycznych kart. Nowy ład. Jeszcze nikt nie wie, jak on będzie wyglądał, scenariuszy jest wiele, a każdy niepokojący. Niemniej to, co znamy, już się skończyło.
Tę zmianę czuć w powietrzu. Można ją odczytać z newsów wrzucanych przez agencje informacyjne, widać ją na smagłych twarzach arabskich uchodźców szturmujących granice UE, prześwituje z oświadczeń polityków odnoszących się do konfliktu ukraińskiego. Sunie chińskimi okrętami po Morzu Południowochińskim, macha ręką z giełdowych wykresów. Ulica się boi, politycy knują, świat się zbroi. I czeka na to, jak zostaną ułożone na nowo te puzzle.
To nie są rojenia histerycznej publicystki, lecz opinia powtarzana na politycznych salonach. Rosyjskie, amerykańskie, japońskie, brytyjskie, niemieckie – można by mnożyć nacje – elity dyplomatyczne są o tym przekonane. Także w Polsce nie brak analityków, którzy mają tego świadomość. Jedni krzyczą na puszczy, inni milczą lub uspokajają. Jednak nawet ci ostatni przyznają: już dawno świat nie był w stanie tak wielkiego chaosu, tak nasycony ryzykiem. Każdy krok, każdy gest może być tym zgubnym.

Krótkie wprowadzenie do historii chaosu

Reklama
Każdy z nas, starając się zrozumieć i ogarnąć to, co się dzieje, jest ograniczony swoją wiedzą i doświadczeniem, dziedzictwem kulturowym, wreszcie miejscem, z którego spogląda na arenę światową. Dlatego najbardziej oczywistą odpowiedzią, jaka się nasuwa polskiemu obserwatorowi współczesności, jest ta, że za zamieszanie w naszym świecie odpowiada po pierwsze Rosja, która napadając na Ukrainę, próbuje zdestabilizować ład europejski. A po drugie ci ciemni, głodni, wściekli islamiści. To prawda, ale nie cała. Jacek Bartosiak, analityk zajmujący się geopolityką, widzi to w sposób bardziej skomplikowany. Jako wynik napięcia pomiędzy „Rimlandem” a „Heartlandem”.
Reklama
Nazwy krajów, mocarstw się zmieniają, ale sedno pozostaje to samo: dziś mamy kolejną rundę tej globalnej rozgrywki – powiada. W uproszczeniu Rimland to obszary żyjące z handlu morskiego, tysiąckrotnie tańszego do dziś niż każdy inny. Zamożne, dużo bogatsze, bardziej liberalne od zarządzanego zwykle centralistycznie (jak Rosja czy Niemcy) Heartlandu, który wciąż usiłuje zdobyć dostęp do ich portów, tudzież kontaktów. – I od wieków, mówiąc zgrubnie, ten, kto kontroluje Eurazję, włada światem. Od czasów II wojny światowej hegemonem były Stany Zjednoczone, nienależące zresztą ani do jednego, ani drugiego świata. Po prostu wielka, samotna wyspa, która wybiła się na prowadzenie po przejęciu koszulki lidera po Wielkiej Brytanii. I poukładała sobie wszystko według własnych zamierzeń oraz interesów. Bank Światowy, MFW, NATO, priorytet dolara, rola policjanta świata – to wszystko w miarę stabilnie funkcjonowało, ale bierze w łeb. I nie tylko dlatego, że ekonomiczny kryzys światowy, że wojny na Bliskim Wschodzie, choć to oczywiście też. Głównym powodem jest to, że amerykańskiemu hegemonowi wyrósł potężny rywal – Chiny. Dlatego dotychczasowy system chwieje się i drży. I może runąć. Cała reszta to odpryski, wtórne wstrząsy.

Chiński smok zieje ogniem

Wielki skok – tragiczna w skutkach rewolucja gospodarcza z przełomu lat 50. i 60. dziś znajduje swój nieoczekiwany finał w postaci nieznanego w najnowszej historii wzrostu znaczenia Chin. Z pogardzanego „Szajslandu” wysunęły się na absolutną światową czołówkę – gospodarczą, militarną, polityczną. To, co się tam stało, na głowę bije historyczne osiągnięcia kajzerowskich Niemiec, puchnięcie znaczenia USA po wojnie secesyjnej, dokonania Japonii po rewolucji meidżi. Najbardziej ludne państwo na świecie, z olbrzymim obszarem, ambicjami i potencjałem gospodarczym, ma dziś szansę odebrać przywództwo Stanom Zjednoczonym i wrócić do roli, jaką odgrywało do czasów rewolucji przemysłowej. Nie będę przytaczać danych liczbowych, chętni i bardzo zainteresowani mogą sobie to wszystko sprawdzić u wujka Google’a. Ten wzrost gospodarczy (choć ostatnio nieco spowolniony), to zapotrzebowanie na surowce, na których dziś wisi gospodarka światowa, ów niesamowity rozwój potencjału militarnego. Jacek Bartosiak mówi wprost: zachwiała się nie tylko równowaga ekonomiczna, ale także wojskowa. Chińczycy, zbrojąc się przez ostatnie lata, doprowadzili do sytuacji, w której panowanie Ameryki na morzach i oceanach wód przybrzeżnych Azji stało się problematyczne. Do tej pory było tak: USA ze swoją marynarką wojenną, flotyllą lotniskowców, które stanowią o ich potędze, nie musiały się nikogo bać. Jak coś się działo nie tak, podpływały i bombardowały. Chińczycy, rozbudowując swoje siły zbrojne, zakwestionowali zdolność Stanów Zjednoczonych jako tego mocarstwa, które ogarnia i kontroluje świat. To nie jest do końca pewne, ale zdaniem niektórych analityków zyskali olbrzymią przewagę. Taką, że w ciągu kilku pierwszych dni konfliktu zbrojnego są w stanie zatopić większość jednostek pływających pod banderą USA. Trafiać ich lotniskowce w ruchu. Nikt tego jeszcze nie sprawdził, ale właśnie stąd bierze się to napięcie. Stany, aby zachować swój status, muszą zachować zdolność pływania tam, gdzie chcą. I uspokoić sojuszników w regionie – choćby Tajwan, Japonię, Singapur – że kontrolują sytuację. Więc mamy do czynienia z przeciąganiem liny: kto okaże się silniejszy, komu nie drgnie brew w tej rozgrywce. Chiny ewidentnie dążą do zmiany ładu międzynarodowego, USA starają się go utrzymać. Pokazują, że też nadal są w stanie zionąć ogniem. Mieszkańcy Kraju Środka prócz okrętów i całkiem niezłych samolotów bojowych (co z tego, że ich technologia została ukradziona) dysponują wielkimi rezerwami amerykańskich dolarów. Na razie trwa wojna nerwów, ale może ją zastąpić regularna wojna.

Nowy Wielki Brat

Kiedyś tymi słowami określaliśmy Związek Radziecki, dziś to miano – zarazem chlubne i niechlubne – przypadło Stanom Zjednoczonym. Mocarstwu, z którym przyzwyczailiśmy się od z górką ćwierć wieku wiązać swoje plany i nadzieje. Tymczasem ten hegemon jest obecnie nieco oszołomiony. Cudem przetrwał kryzys ekonomiczny, który rozpętał się w 2008 r., głównie dlatego, że w przeciwieństwie do państw naszego europejskiego obszaru nie bał się wspomagać „liberalnej” gospodarki, drukując na potęgę pieniądze. Jednak dwie wojny irackie, w które się zaangażował, kolejna w Afganistanie, awantura z obaleniem Muammara Kaddafiego – to wszystko musiało go osłabić. Oraz zaburzyło czujność: przespał wzmocnienie się chińskiego smoka. Przebudzenie, przynajmniej to oficjalne, bo faktyczne miało miejsce przynajmniej trzy lata wcześniej, zostało ogłoszone w 2014 r., kiedy USA zweryfikowały swoją doktrynę wojenną i ogłosiły zwrot na Azję i Pacyfik. Co to dla nas oznacza? Ano to, że wczorajszy hegemon, dawca ładu, powiedział wprost, że jego najważniejsze interesy są daleko od nas. I na nich się będzie teraz koncentrował. Mówiąc prosto: zabrał zabawki z europejskiej piaskownicy. Co nie znaczy, że na nią nie zerka, ale przestał się angażować. Ma inne ważniejsze sprawy do załatwienia.
O Rosji różnie się mówi, najczęściej źle. Że jest niczym stacja benzynowa z flagą narodową zatkniętą w daszek i żyje z korupcyjnej premii naturalnych surowców, których siła już się skończyła. Że jest państwem w upadłości (i tak przynajmniej od 300 lat), tracącym na spadkach cen ropy naftowej, a to, co jej pozostaje, to jedynie brutalna siła, by wywierać nacisk na coraz bardziej topniejące obszary swojego ewentualnego wpływu. I ci, którzy tak twierdzą, mają rację. Z pewnymi istotnymi zastrzeżeniami. Podstawowe to takie, iż Rosja (czy też Związek Radziecki) doskonale zdaje sobie sprawę ze swojego statusu, a w dodatku ma bodaj najlepsze służby dyplomatyczne na świecie. Potrafiące nie tylko z wyprzedzeniem rysować możliwe scenariusze światowych wahań, ale też kreślić drogi prowadzące do zwycięskich gambitów. I teraz właśnie czeka na swój wielki moment. Po rozpadzie ZSRR, po dwóch dekadach wielkiej smuty, jaka temu towarzyszyła, zwęszyła swój moment, kiedy znów będzie mogła usiąść przy stole i decydować o losach świata. Gra na tę chwilę. Niektórych naiwnych śmieszy, resztę tumani i zastrasza. Kiedy rozmawiam z analitykami, słyszę wykluczające się opinie. Jedni, jak dr Marek Madej z UW czy Krzysztof Blusz, prezes Demos Europa, uspokajają, że dzisiejsza Rosja to taki junior partner w światowym biznesie, podczepiający się pod silniejszych, więc nie ma się tak naprawdę czego bać. Niegdysiejszy olbrzym na glinianych nogach, który z trudem daje radę utrzymywać status quo na swoim terenie. Z podupadającą gospodarką, armią przeżywającą duże kłopoty może co najwyżej – jak twierdzi Madej – zwyciężać na Ukrainie czy w Gruzji. Na więcej nie ma ani pieniędzy, ani siły. Niemniej Andrzej Wilk z Ośrodka Studiów Wschodnich, podobnie jak Bartosiak, nie jest skłonny lekceważyć tego gracza. Ani jego militarnego potencjału, który zaprezentował podczas tegorocznego święta niepodległości. Jak zauważa w swojej analizie na portalu OSW, już choćby po nowych czołgach widać, że dawny Sojuz nie tylko goni świat Zachodu, ale w pewnych kwestiach zaczyna go wyprzedzać.
I nie zrezygnował jeszcze z roli tego, który rozdaje karty.

Ci straszni islamiści

Tak naprawdę, to już trwa III wojna światowa – ryzykuje twierdzenie prof. Piotr Balcerowicz, orientalista i filozof. Ma na myśli to, że naszemu systemowi i bezpiecznemu w sumie światu wyrósł kolejny, bardzo groźny rywal: Państwo Islamskie. Które nie ukrywa, że jego zamiarem jest zdobycie władzy nad obszarem zamieszkiwanym przez muzułmanów. I tę władzę w coraz większym wymiarze zdobywa, gromadząc po swojej stronie rzesze zwolenników, ale także wciągając w walkę coraz to nowe obszary. I jest dużo większym, a w każdym razie pilniejszym problemem niż nadchodząca konfrontacja pomiędzy starym – czytaj USA, a aspirującym – czyli Chiny, hegemonem. Kalifat zamierza objąć swoim zasięgiem Afrykę Północną, zwłaszcza kraje Sahelu, oblewa Bliski Wschód, a jego idea zakaża basen środkowo-azjatycki, rozprzestrzeniając się w państwach sierotach po ZSRR.
Zdaniem prof. Balcerowicza to właśnie będzie najważniejszy, najbardziej palący problem chwiejącego się systemu. Dużo ważniejszy, bardziej niebezpieczny niż rozpad koalicji po II wojnie światowej niż zimna wojna, koniec kolonialnego świata czy upadek ZSRR. To nie jest, przynajmniej na starcie, wojna cywilizacji, ale dobijanie się nędzarzy o kęs chleba. My tego nie widzimy, bo siedzimy w kawałku świata, który ma większy problem z utylizacją zepsutego jedzenia niż z jego niedoborem. Ale tamci są po przeciwnej stronie. Są wściekli i głodni. I na ten pogłębiający się rozdźwięk pomiędzy bogatymi a biednymi, sytymi a głodnymi nakłada się islam. Nie ten, który można wyczytać z kart Koranu. Nierozumiany teologicznie, ale będący doktryną polityczną, odwołującą się do wartości religijnych tylko po to, aby tym bardziej się wzmocnić i uzasadnić. To jest mieszanka wybuchowa, niesamowicie zaraźliwa, jeśli wziąć pod uwagę, jak szybko weszła w tory arabskiej wiosny ludów. Ideologia, która nie dopuszcza dyskusji, ma licencję na prawdę. I już rozwaliła ład, jaki się ustalił w 1916 r., kiedy to po upadku Imperium Osmańskiego na bazie porozumienia Sykes-Picot Wielka Brytania oraz Francja narysowały granice Bliskiego Wschodu. Po niespełna stu latach wszystko się zawaliło. I będzie walić dalej, bo na świecie jest za dużo taniej broni. Każdy, kto ma jakiś pomysł, jak przebudować świat, może odpalić rakietę. I nie tylko rakietę.

Kilka niefajnych scenariuszy

Trwa wielka gra. Kto kogo. Czy Chiny zdominują USA, czy Stany ich. Czy Rosja, jak to ma w zamiarze, wbrew swojej słabości gospodarczej znów znajdzie poczesne miejsce przy światowym stole i będzie w stanie rozegrać na swoją korzyść ten set. A może staniemy się wszyscy nowym kalifatem? I jeszcze gdzie w tym wszystkim jest Unia Europejska oraz my, czyli Polska. Czy faktycznie grozi nam wielkie BUM?
Jak mówi Jacek Bartosiak, w większości światowych rozgrywek w ostatnich mileniach nikt nie planował wojen. One wybuchają przez przypadek, są wypadkową pomyłek, głupich ruchów, nieszczęśliwego splotu wydarzeń. Jak w 1914 r., kiedy wydawało się, że świat podąża do doskonałości, kiedy nikt nie miał apetytu na jakieś globalne zmagania, ale się potoczyło, rozwaliło, poleciało. Normalny, trwający lata, kryzys w Afryce i na Bałkanach przerodził się w światową rzeź z błahego w sumie powodu: jakiś wariat, jakiś Ferdynand. Dziś także tak może być. Więc przeanalizujmy, co się może (oby nie) wydarzyć.
Chińczycy robią dziś wszystko, aby zakwestionować powagę i przewagę Stanów Zjednoczonych, ominąć ich zabezpieczenia na morzu, choćby stosując strategię sznura pereł, czyli zabezpieczania portów dla swojej floty na Oceanie Indyjskim. Budują przyczółki w Eurazji – choćby w tych krajach, które się wybiły na niekoniecznie chcianą niezależność po rozpadzie ZSRR. A te, biedne, rozpadające się, niemogące znaleźć swojej tożsamości, z radością powitają nowego hegemona, który zapewni im stabilizację. Ale Chińczycy wciskają się także do Afryki, na razie znienawidzeni, gdyż więcej wywożą, niż dają, ale w ciągu kolejnych lat będą coraz bardziej zasiedzeni. To nie jest łatwe ani tanie, jednak Kraj Środka jest zdecydowany, bogaty i bardzo cierpliwy. W zależności od rozwoju sytuacji będzie stosował albo coraz większą presję gospodarczą, albo bardziej bezpośredni nacisk. Zdaniem dr. Michała Lubiny z Instytutu Bliskiego i Dalekiego Wschodu UJ będzie jednak dążył do ostatecznej konfrontacji ze Stanami Zjednoczonymi, aby wyjaśnić sytuację. Wynik jest niepewny.
Co zrobi Rosja? Z racji swojego położenia najbardziej boimy się właśnie tego kraju. Mamy zresztą ku temu wiele historycznych i geopolitycznych powodów – obszar, na którym jesteśmy, stanowi bramę ze wspomnianego Rimlandu do Heartlandu, choć my wolimy się określać inaczej, choćby jako przedmurze chrześcijaństwa. Na razie sytuacja jest taka, że Rosja czeka, co się stanie. I kalkuluje, starając się utrzymać w grze mimo podupadającej gospodarki. Na Starym Kontynencie niby szczerzy zęby, rozpycha się na Ukrainie i w Gruzji, puszczając jednocześnie oko do Unii Europejskiej, bo wie, że jej lansady nie przejdą niezauważone. Jest zbyt ważnym partnerem, za dużym rynkiem, aby ją lekceważyć. Teraz Rosja gra chińskimi kartami: na osłabienie Stanów Zjednoczonych. Niedawno zaproponowała Smokowi zaskakujący sojusz: połączenie sił konstruowanego przez nią jako alternatywa dla Wspólnoty Banku Euroazjatyckiego z montowanym przez Chińczyków Nowym Jedwabnym Szlakiem, który z kolei ma na celu osłabienie gospodarczej hegemonii USA. Niemniej to przymierze, jak wieszczy Bartosiak, w każdej chwili może pójść w perzynę. Bo jeśli faktycznie uda się znacząco osłabić Amerykanów, Rosjanie będą realizować swoje strategiczne cele, żeby znów rządzić i dzielić. I zasiąść, jak to się stało np. po II wojnie światowej, po stronie zwycięzców. – Ta wielka rywalizacja geopolityczna może zająć cały XXI wiek – ocenia Jacek Bartosiak. Jak dobrze pójdzie. Lubimy proste analogie, gdyż one wyjaśniają nam mechanizmy rządzące światem, więc spróbujmy je teraz zastosować. Druga wojna światowa wybuchła z tego powodu, że dwa mocarstwa – czyli Rosja i Niemcy – były niezadowolone z miejsca, jakie im wyznaczono. Związek Radziecki – strasznie poobijany, niedoceniany – wszedł w układ z głodną III Rzeszą. I potem skończył w obozie zwycięzców. Teraz Rosja chce rozegrać podobną partię z Chinami i USA. I znów geografia jej sprzyja. Tyle że niezadowolonych jest więcej.
Profesor Piotr Balcerowicz nie ukrywa, że bardziej niż wysiłki Rosjan, aby utrzymać się w globalnej grze, martwi go to, co się dzieje w muzułmańskim świecie. Biedniejszym niż nasz (nie mówimy, co jasne, o Emiratach Arabskich ani Katarze), wstrząsanym wojnami, totalnie zdestabilizowanym, pełnym dziwnych, groźnych sojuszy albo przynajmniej taktycznych przymierzy. Mało kto, z wyjątkiem specjalistów, jest w stanie się zorientować w tym bałaganie, ale spróbujmy naszkicować te zagrożenia. Na przykład taka Arabia Saudyjska, wciąż postrzegana jako sojusznik USA i gwarant (względnej) stabilności w regionie, od początku wspiera Państwo Islamskie, gdyż większego wroga upatruje w Damaszku. Inny sojusznik Stanów, Pakistan, jest w stanie rozkładu po afgańskiej awanturze. Jeśli się rozpadnie, kalifat zyska to, o czym marzy, czyli broń jądrową. I nie zawaha się jej użyć. Miliony mężczyzn, których nie stać na żonę ani w ogóle na normalne bytowanie, fanatycy wierzący święcie, iż prawdziwe życie zaczyna się dopiero po śmierci, nie będą się zastanawiać. Tam życie jest jeszcze tańsze niż na posowieckich terenach. Ale nawet gdyby ten scenariusz się nie ziścił, jest jeszcze casus porozumienia Saudyjczyków z Putinem, na mocy którego ten obiecał przetransferować im technologie pokojowych energii jądrowych. Niemniej dziś o wiele trudniej jest to wszystko kontrolować. Zwłaszcza że broń chemiczną mają po tamtej stronie już wszyscy. – Przy najgorszym scenariuszu istnieje niebezpieczeństwo, że w ciągu dekady może dojść do konfliktu nuklearnego na Bliskim Wschodzie – stwierdza prof. Piotr Balcerowicz. Ale gdyby tak się zdarzyło, że unikniemy losu spalonych w ogniu jądrowym nieszczęśników, to grozi nam pełzająca wojna partyzancka.

Paranoicy żyją dłużej

A gdzie Polska? Tam, gdzie tkwi od czasów Mieszka I. Na newralgicznej z powodów geopolitycznych równinie (no, prawie równinie), brama z Rimlandu do Heartlandu, która sprawia, że wszystkie europejskie wojny się przez nas przewijają. Teraz też nie będzie inaczej. Jeśli Stany Zjednoczone, prorokuje Bartosiak, będą przegrywały z Chinami, to zrobią wszystko, aby dogadać się z Rosjanami. Na co Rosjanie zresztą grają: zbyt słabi na to, żeby być ich, czyli Kraju Środka, pełnoprawnym partnerem, ale na tyle duzi i mądrzy, aby kombinować. Jedną z opcji, jakie można sobie wyobrazić, jest to, że tracący grunt pod nogami jankesi przybiegną do Moskwy robić nową konferencję pokojową. Taką drugą Jałtę, po której może już nas nie być.
Krzysztof Blusz i dr Marek Madej uspokajają: te scenariusze są mało prawdopodobne. Owszem, żyjemy w epoce wielkiego ryzyka, ale to jest raczej moment, kiedy następują naturalne zmiany. I to wcale nie znaczy, że nasz czas się skończył. Jakkolwiek by patrzeć, tkwimy w stabilnej w miarę strukturze zwanej Unią Europejską. Targanej, to prawda, konfliktami, ale zdającej sobie sprawę ze wspólnoty interesów. W końcu po to powstała, aby zmierzyć się z resztą świata – czy to będzie Nowa Rosja, kalifat czy dogadujące się z zepchniętymi na margines Stanami Niemcy. No właśnie... Przecież RFN jest podstawą europejskiej Wspólnoty. I jeśli nawet w koszmarnych snach dopuszczamy, że może zmienić swój tok myślenia, to oznacza, iż znaleźliśmy się na rozdrożu. Tak czy inaczej warto mieć to na uwadze. Jak zauważa Blusz, jako kraj stoimy w bardzo ważnym i potencjalnie niebezpiecznym progu: po raz pierwszy od 25 lat nasze władze, a więc prezydent oraz rząd, jakikolwiek on będzie, znajdą się w położeniu osieroconego dziecka. Nie będą miały na kogo liczyć, że za nich wykona robotę i rozwiąże w naszym imieniu sprawy międzynarodowe. Żadna Unia, żadne NATO, żaden Biały Dom. Oni są zaprzątnięci swoim własnym życiem i interesami. Nam pozostaje czujność ważki i zdrowy rozsądek.
Jeśli nawet islamiści nie wykradną technologii prowadzących ich do skonstruowania swojej własnej broni jądrowej, to jeszcze wcale nie oznacza to, iż jesteśmy bezpieczni. Może unikniemy totalnej zagłady jądrowej, może uda nam się wyjść cało i uniknąć scenariusza pt. „W Nowym Rozdaniu Polska nie istnieje”, ale i tak będziemy musieli się zmierzyć z opcją związaną z koniecznością stabilizacji chwiejącego się świata. Niebezpieczeństwo polega na tym, że jak bardzo byśmy, jako Europa, nie chcieli pomagać biednym ludziom uciekającym z Syrii i innych krajów, na które rozlała się pożoga, to i tak w pewnym momencie będziemy musieli się przed ich zalewem bronić. Nie damy rady, nie wytrzymamy. Społecznie i ekonomicznie, co się zresztą już dzieje. Co wówczas? Profesor Balcerowicz mówi, że globalny konflikt zostanie zepchnięty do getta. Konflikty zbrojne mające swe korzenie na Bliskim Wschodzie, a dotykające Zachodu, spowodują, że oczekiwana konfrontacja Chiny – Stany Zjednoczone i jej konsekwencje odwleką się w czasie. Na kolejnych kilka dekad, a może i dłużej. Ale świat i tak się zmieni, podzieli, przewartościuje dotychczasowe ideały. Z dużą dawką prawdopodobieństwa może stać się tak, że zostaną na nim tylko dwa obozy. Biedni i bogaci, mówiąc w skrócie. Ci zamożni i bogacący się, czyli my także, okopią się na swoich pozycjach, odgrodzą od biedoty polami minowymi, zepchną ją do nowego getta. I będą pilnie strzec tych granic. Bronić swojego dostatniego życia. Otoczą się całkiem realnym murem. – Ale zapłacimy za to wysoką cenę – mówi Balcerowicz. Będzie nią pożegnanie z demokracją, którą poświęcimy na rzecz bezpieczeństwa. Tak, pozwolimy się jeszcze bardziej pilnować, inwigilować, wchodzić służbom z butami do swojego życia. To się już dzieje. Nasz świat okres demokracji ma już za sobą.