Gerard K. czekał wraz z polskim ambasadorem w Moskwie, Jerzym Bahrem, na przylot prezydenckiego samolotu do Smoleńska. Był jedynym oficerem BOR, który był wtedy na lotnisku Siewiernyj. Jednak prokuratura prowadząca śledztwo w tej sprawie przesłuchała go dopiero w połowie listopada - pół roku po tragedii. Jego zeznania opisuje "Newsweek".

Reklama

Oficer relacjonował, że 10 kwietnia od rana mówiło się o mgle wiszącej nad Smoleńskiem. Ambasador Bahr jeszcze w drodze na lotnisku dzwonił do swego zastępcy w Moskwie i do ambasadora na Białorusi z poleceniem przygotowania zapasowych lotnisk dla tupolewa z prezydencką delegacją na pokładzie. W grę wchodziły bowiem dwa lotniska zapasowe: Mińsk i Moskwa. "Z tego, co wiem, w tym samym czasie, kiedy jechaliśmy na lotnisko, w Smoleńsku zastępca ambasadora w Moskwie już jechał na Wnukowo pod Moskwą. To wszystko działo się zanim "tutka" przyleciała nad Smoleńsk" - mówił.

Borowiec wspominał, że warunki do lądowania na lotnisku były fatalne. "Mgła była tak gęsta, że widzieliśmy tylko zarys znajdującej się przy pasie wieży kontroli lotów oddalonej od nas o sto metrów. Z minuty na minutę mgła gęstniała. Przed samą katastrofą widoczność spadła do około 50-60 metrów" - relacjonował.

Mówił także o rozmowie z jednym z Rosjan z wieży kontroli lotów. Miał on powiedzieć, że "raczej nie będą lądować", a potem stwierdził, że pilot zniży się i zobaczy, czy widać pas. Jeśli nie, odleci na nisko zapasowe. On sam był przekonany, że lądowania w Smoleńsku nie będzie.

Reklama

W tym czasie na lotnisku była także kolumna prezydencka, a w niej oficerowie z rosyjskiej Federalnej Służby Ochrony. To oni usłyszeli świst samolotu, wycie silnika i wreszcie wielki huk. "My nic nie słyszymy, ale oni się dziwnie zachowują, więc szybko wracam do samochodu. "Panie ambasadorze, coś jest nie tak". Jak dojechaliśmy do Rosjan, oni już odjeżdżali. "Co jest?" - krzyczę. "Tutka przejechała pas!". Tak powiedzieli - przejechała pas. Znaczy - nie wyhamowała" - mówił Gerard K.

Gdy nie udało się odnaleźć samolotu na końcu pasa, zaczęto szukać go gdzieś indziej. Przy drodze prowadzącej na lotnisku stali Rosjanie, którzy mówili, że przed chwilą tuż nad ich głowami przeleciał samolot. "Poszliśmy w jedną stronę. Nic. Jacyś ludzie mówią: nie, to tam. Jesteśmy zaskoczeni, bo miejsce, które pokazują, nie znajduje się na torze lotu. W powietrzu unosi się silny zapach paliwa. Idąc, widzimy dwa, trzy kawałki metalu. I nagle — ogon. Dwadzieścia metrów od nas. Jeszcze straż gasi ogień. Dalej widzieliśmy podwozie z wysuniętymi kołami i z kawałkiem skrzydła. I wtedy do nas dotarło, że nie ma szans..." - mówił oficer.

Opowiedział też o swojej reakcji. Gdy nie mógł się dodzwonić do kolegów z BOR, którzy byli w Katyniu, zadzwonił do żony, która też czekała tam na uroczystości. Polecił jej przekazać borowcom, by jechali na miejsce katastrofy, ale nie zdradzać informacji o tragedii nikomu więcej. "Potem okazało się, że wszystkie nasze połączenia z tego czasu, z tego miejsca zniknęły z telefonów, zostały wymazane. Nie wiem dlaczego, ani przez kogo" - powiedział oficer.

Dlaczego prokuratura tak długo zwlekała z przesłuchaniem oficera BOR? "Prokuratorzy tak układają sobie pracę, żeby postępowanie prowadzić zgodnie z założeniami, z planem śledztwa" - mówi "Newsweekowi" płk Zbigniew Rzepa, rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Dodaje, że z punktu widzenia śledztwa termin takiego przesłuchania nie ma znaczenia.