Z zeznań agentów BOR, do których dotarł Fakt, wynika, że kierowca polskiego ambasadora, który jako jeden z pierwszych zobaczył rozbitą maszynę, nie mógł się dodzwonić do agentów z informacją o tragedii. Nawet oficer dowodzący grupą BOR w Katyniu nie miał pojęcia, co stało się z polskim samolotem. Nie potrafił nic powiedzieć dopytującemu się prezydenckiemu ministrowi Jackowi Sasinowi (43 l.). O tym, że samolot runął, jako pierwszy z BOR dowiedział się Gerard Kwaśniewski - kierowca ambasadora Jerzego Bahra (68 l.). Ale choć formalnie był oficerem tej służby, nie zabezpieczał tej wizyty. Dlatego, gdy nie zobaczył na lotnisku ani jednego agenta polskich specsłużb, zaczął wydzwaniać do nich do Katynia. Ale nie mógł się z nimi połączyć, bo agenci nie mieli odpowiednich środków łączności. Zatelefonował więc do swojej żony, która była w Katyniu i siedziała w samochodzie Telewizji Polskiej.
Nie daj po sobie poznać: spadła „tutka", chyba nikt nie przeżył. Znajdź mi kogoś od nas, bo nie mogę się dodzwonić - prosił żonę Gerard Kwaśniewski.
Wylądowali już? - dopytywali ją dziennikarze.
Tak, chyba tak - odpowiedziała zdawkowo żona Kwaśniewskiego i przekazała swój telefon oficerowi BOR.
Słuchaj, spadła „tutka". Stoimy przy niej, nie wygląda, żeby ktoś przeżył. Rosjanie twierdzą, że na pewno nie - poinformował kolegę Gerard Kwaśniewski. - Pakujcie się do samochodu i przyjeżdżajcie natychmiast na lotnisko. Tam jest broń naszych, ktoś musi od nas być, bo Rosjanie już ogradzają teren!
Ale tu mamy sprzęt, rzeczy... - protestował zaskoczony oficer.
Zrozum. Tam do was już nikt nie przyjedzie - odpowiedział mu wtedy stanowczo Kwaśniewski.
O tym, że BOR dopuścił się wielu zaniedbań przy organizacji wizyty orzekli już biegli, którzy przygotowali w tej sprawie specjalną opinię dla prokuratury. Ale szef BOR gen. Marian Janicki (51 l.) nie zgadza się z zarzutami ekspertów. Są wielce krzywdzące dla formacji, dla funkcjonariuszy, którzy w niej służą, a w szczególności dla tych, którzy zginęli w katastrofie smoleńskiej - broni się Janicki.