Ostatnie dni lipca 1988 roku były gorące. Każdego dnia nad zalew Bugaj w Piotrkowie Trybunalskim przychodziło mnóstwo dzieci. Krzyki, śmiechy, zabawy w wodzie. Nikt nie zwracał uwagi na młodego 26-letniego mężczyznę, który kręcił się po okolicy i przyglądał dzieciakom. Wreszcie podszedł do trzech chłopców, rozpoczął rozmowę. Powiedział, że ma w domu fajne znaczki pocztowe, akwarium z rybkami i karabinek, że może im pokazać, jak strzela się z wiatrówki. Chłopakom zaświeciły się oczy.

Reklama

11-letni Tomek i dwaj 12-latkowie: Artur oraz Krzyś nie podejrzewali, że ten szczupły uśmiechnięty mężczyzna może zrobić im krzywdę. A on wiedział, jak rozmawiać z dziećmi. Być może powiedział im, że jest nauczycielem wychowania fizycznego, że nazywa się Mariusz. Nie wiedzieli, że dopiero co wyszedł na przepustkę z więzienia, gdzie trafił z wyrokiem za seksualne wykorzystywanie dzieci, nie mogli wiedzieć, że kilka dni wcześniej zabił 13-letniego Wojtka.

Chłopcy dali zwabić się w pułapkę. Poszli za nim do jego mieszkania przy ulicy Działkowej.

Inne

Prawdopodobnie szybko się zorientowali, że zostali oszukani. Najpewniej chcieli wyjść. Wtedy morderca - jak potem zeznawał - "poczuł niepokój". Wyszedł do łazienki po nóż, harcerską finkę. Zaczął zadawać im ciosy. Długo, metodycznie. - Zobaczyłem chłopców leżących w pokoju, z ust ciekła im krew, byli pokrwawieni. Potem zakładałem im worki z polietylenu - wyjaśniał w zeznaniach.

Reklama

Po dokonaniu zbrodni uspokoił się, posprzątał, umył ciała chłopców w wannie i zniósł do piwnicy. Spokojnie obmyślił, jak pozbędzie się zwłok. Gdy zabił 13-letniego Wojtka, jego matce wysłał list sporządzony z wyciętych z gazety liter. Napisał, że chłopak trafił do sekty, w kopertę wsunął kosmyk włosów jej syna, zażądał pieniędzy za oddanie dziecka. Tym razem również postanowił zmylić śledczych.

Ciała chłopców znalazł grzybiarz. Leżały w środku lasu, w zaroślach, owinięte folią i materiałem przypominającym zasłony, związane sznurem, nadpalone. Zszokowani zbrodnią mieszkańcy Piotrkowa Trybunalskiego zaczęli powtarzać plotkę, że to sprawka satanistów, milicjanci zatrzymywali każdego podejrzanie wyglądającego mężczyznę. Rozpytywano dzieci, które tego dnia kąpały się w Bugaju. Nikt nie pamiętał trzech chłopców, nikt nie kojarzył, z kim mogli odejść. Sprawa wydawała się beznadziejna. Ale wtedy jeden z milicjantów z pobliskiego Sulejowa przypomniał sobie sprawę pedofila skazanego kilka lat wcześniej za wykorzystanie seksualne dwóch chłopców. Ten pedofil nazywał się Mariusz Trynkiewicz. Pierwszy wyrok dostał w zawieszeniu, drugi - 1,5 roku - odsiadywał w więzieniu. Dostał przepustkę, gdy zachorowała jego matka.

Inne
Reklama

Trynkiewicz w czasie zatrzymania był spokojny. Funkcjonariusze wspominali, że sprawiał wrażenie, jakby oczekiwał ich wizyty. Przyznał się do wszystkiego. Nie wypierał się, kiedy milicjanci spytali, czy monogram "MT" wyszyty ma materiale, którym były owinięte ciała, oznacza jego imię i nazwisko. Nie kluczył, gdy kazali mu odpowiedzieć, ślady czyjej krwi widać na podłodze mieszkania. Spokojnie tłumaczył, jak polewał w piwnicy zwłoki chłopców płynem dezynfekującym, jak wywiózł je pożyczonym od ojca wartburgiem do lasu. Chętnie wyjaśniał, jak zacierał ślady. Prokuratorów nie zastanowiło, w jaki sposób ten drobny i chudy 26-latek mógł tego dokonać w pojedynkę. Skąd wziął trudno dostępne wówczas środki, którymi polewał ciała? Czy sam dałby radę, bez prawa jazdy, wjechać w środku nocy samochodem w głąb lasu i sprawnie manewrować między drzewami? Trynkiewicz konsekwentnie utrzymywał, że nikt mu nie pomagał. Wtedy też wskazał miejsce ukrycia zwłok 13-letniego Wojtka, zgwałconego, uduszonego i zakopanego w lesie. Podał również szczegóły tej zbrodni. Opowiadał, jak zwabił spotkanego przypadkiem chłopca, jak go zabijał, jak złamał jego ciało na pół, by zmieściło się w pudle, które potem motocyklem wywiózł do lasu.

Morderca cudem uniknął linczu. Cały Piotrków Trybunalski wrzał, przed sądem gromadzili się wściekli mieszkańcy miasta. Tysiące ludzi. Krzyczeli, żądali wydania Trynkiewicza, grozili mu śmiercią. W czasie jednej z rozpraw jedna z kobiet rzuciła w niego butelką. Milicjanci musieli wyprowadzać go tylnymi drzwiami, pod silną eskortą. Co ciekawe, Trynkiewicz do końca procesu pozostał spokojny, nigdy nie okazał skruchy, nigdy nie przeprosił.

Po roku proces dobiegł końca. Wyrok: cztery razy kara śmierci. Po jednej za każdego chłopca.

Mariusz Trynkiewicz miał jednak szczęście. W 1989 roku ogłoszono amnestię i wyrok śmierci zamieniono mu na 25 lat więzienia. Jego kara upływa 11 lutego 2014 roku.

Inne

W miejscu, gdzie znaleziono ciała trzech chłopców, stoi pomnik. Miejsce pamięci w środku lasu przynajmniej raz w tygodniu odwiedza ojciec Krzysia, sprząta liście, które spadają na kamienną płytę, zostawia kwiaty, zapala nowe znicze. Czyści białą tablicę nad tym symbolicznym grobem, na której wypisane są nazwiska chłopców i adnotacja: Zamordowani w bestialski sposób. Zwłoki zostały w tym miejscu spalone w kole dnia 5 sierpnia 1988 roku. I nadejdzie taki czas, że się spotkamy.

Dlaczego Mariusz Trynkiewicz zabił? Biegli uznali, że w ten sposób zaspokajał popęd seksualny. Jednak trzech chłopców nie zgwałcił. Wystarczyła mu sadystyczna satysfakcja płynąca z zadawania im cierpienia. W zeznaniach przyznał, że kiedy był dzieckiem, molestował go ksiądz. Czy to zdarzenie mogło ukształtować w nim potwora? Psychologowie nie poszli tym tropem. Poddawali go za to wielu różnym badaniom. Z ich analiz wyłania się obraz zimnego, wyrachowanego zbrodniarza, wysoce inteligentnego, umiejętnie manipulującego osobami, z którymi się styka. Jego iloraz inteligencji wyniósł 121 punktów IQ.

Mordercę odwiedził w więzieniu Eugeniusz Iwanicki, dziennikarz i autor poświęconej mu książki "Proces szatana?". Jako jednemu z nielicznych osób z zewnątrz udało się namówić Trynkiewicza na rozmowę o zbrodni.

Nie napisałem tego w książce, ale gdy byłem u niego w więzieniu, zanim zamieniono mu karę, zadałem mu pytanie: "Czy jeżeli wydarzyłby się cud i przyszedłby prokurator, który daje ultimatum: wychodzi pan, ale daje pan słowo, że pan już nie zabije, dałby pan je?" - opowiadał Iwanicki w rozmowie z magazynem "Tydzień Trybunalski". - On spojrzał na mnie spod ciemnych włosów. Zapytałem więc, czy mógłby odpowiedzieć na to pytanie. Wtedy odpowiedział: "Nie, nie mógłbym..."