Gdyby Adam Dudała był sądzony dziś, po zmianach w kodeksie postępowania karnego i wejściu w życie zasady pełnej kontradyktoryjności (równości stron), wyrok byłby całkiem inny. Sąd nie mógłby ot, tak sobie, odrzucać każdego wniosku dowodowego wnoszonego przez obronę. I zasądzić wyroku 25 lat więzienia, opierając się tylko na słowach świadka koronnego, narkomana i pedofila. Bo żadnych innych dowodów na to, że Dudała zabił dwie osoby, nie ma. Jest za to wiele świadczących o tym, że tego nie zrobił. Mało tego, jest równie wiele dowodów i poszlak wskazujących na rzeczywistego sprawcę. Ale Temida jest w tym przypadku nie tylko ślepa, ale też głucha i jakby niedorozwinięta. Bo przecież niemożliwe, że pełna złej woli i z założenia niesprawiedliwa.
Adam Dudała, rocznik 1968, wysoki (185 cm), dobrze zbudowany. Łysa głowa, na skroni wypukła myszka. I przy tej imponującej sylwetce twarz skrzywdzonego dziecka. Trochę tylko podstarzałego. Niebieskie oczy patrzą intensywnie, wwiercają się w rozmówcę. Siedzi już piętnasty rok, bez jednej choćby przepustki. Ma do odsiedzenia jeszcze 10 lat. Nie jestem pierwszym dziennikarzem, który siada naprzeciwko niego w sali widzeń kolejnego kryminału. Najlepsi napisali już o nim artykuły, powstały radiowe i telewizyjne reportaże. Nie tylko dlatego, że Dudała dobrze wychodzi w kadrze i składnie opowiada. I niekoniecznie dlatego, że jego historia mogłaby posłużyć za scenariusz do thrillera sądowego.
Ten osadzony – jak nazywa się pensjonariuszy zakładów karnych – jest modelowym przykładem na to, jak czasem wymiar sprawiedliwości nie działa. O tym, że siedzi nie za swoje winy, wiedzą wszyscy. Dziennikarze, którzy chcieliby mu pomóc, ale też osoby związane z organami ścigania i z Temidą. Zwłaszcza one. Jednak nie zrobią nic, aby skorygować tę niesprawiedliwość. Przeciwnie, robią wszystko, aby zostało, jak jest. Wszystkie wnioski Dudały, jego obrońców, Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka o powtórne rozpatrzenie jego sprawy są oddalane. Dlaczego? Jak mówi mi jeden z sędziów znających tę sprawę, uniewinnienie skazanego teraz, po latach, oznaczałoby dla sądownictwa, ale też prokuratury i organów ścigania, piarowskie trzęsienie ziemi. Wstyd, kompromitację. Bo jak to? Najpierw wyrok wydaje sąd okręgowy – w 2004 r., potem apelacyjny – w 2005 r., następnie potwierdza go Sąd Najwyższy cztery razy. Wreszcie w maju zeszłego roku Prokuratura Generalna nie znajduje podstaw „do inicjowania przez PG kolejnego postępowania w przedmiocie wznowienia”. I oni wszyscy mieliby się mylić? Niemożliwe.
Reklama
W naszym prawie obowiązuje domniemanie o niewinności oskarżonego, któremu należy dopiero udowodnić winę, jednak jest ono fikcją. Za to zasada domniemania o prawdziwości i niewzruszalności prawomocnego wyroku działa z pełną parą. Ta nierównowaga prowadzi do pomyłek, a czasem zbrodni sądowych, sprawia, że za kratami lądują niewinni ludzie. Tacy jak Dudała. Jednym się udaje, często po wielu latach, dowieść swojej niewinności. Innym nie. Według Łukasza Chojniaka, współautora raportu „Przyczyny niesłusznych skazań w Polsce” sporządzonego dla Fundacji Obywatelskiego Rozwoju w 2012 r. i na bieżąco aktualizowanego, jest ich ok. 300 rocznie. Biorą się głównie z niekompetencji prokuratorów i sędziów. To szacunki, prawdziwa liczba jest nieznana, ale i tak dane te skłaniają do innego podejścia do ironicznego powiedzenia, że więzienia są pełne niewinnych. Czy nowelizacja kodeksu postępowania karnego coś w tej materii zmieni? Oby tak było. Zróbmy eksperyment i zastanówmy się, jakie dowody musiałby rozważyć sąd, gdyby rozpatrywał sprawę Adama Dudały dzisiaj. Ale w tym celu musimy się przenieść w przeszłość.
Reklama

Wojna gangów

Jest noc z 19 na 20 lipca 1999 r. Miejscowość Wiartel – wieś niedaleko Pisza w woj. warmińsko-mazurskim. Niecałe 70 km stąd do Łomży, 107 km do Olsztyna. To o tyle ważne, że na tym terenie ścierają się ze sobą o wpływy dwie grupy przestępcze – łomżyńska i olsztyńska. Narkotyki, haracze, wyłudzenia, prostytucja... Wojna trwa, co jest normalne w tamtych czasach. Łomżyńscy postanawiają dać łupnia olsztyńskim, bo ci za bardzo się panoszą. I pobili niedawno chłopaków Sławomira W. zwanego „Generałem”. Łomżyńscy wjeżdżają do Wiartla, szukają „języków”, chcą, żeby ludzie związani z olsztyńskimi powiedzieli im, gdzie można znaleźć resztę towarzystwa. Pada na „Kozyra”, który jest ochroniarzem w agencji towarzyskiej pod wdzięczną nazwą „Czar Tygrysicy” w Olsztynie. „Kozyr” jest pijany, bełkoce, wywożą go do lasu, katują. Padają dwa strzały, jeden ze śrutu, drugi z ostrej amunicji, celują w tyłek, żeby się przestraszył i zaczął gadać. Ale jeden z pocisków trafia w tętnicę. Napastnicy porzucają go w lesie, ale potem dwóch z grupy wraca samochodem i zabiera ofiarę, żeby ją zawieźć do szpitala. Jednak „Kozyr” kona w drodze, więc wyrzucają go do rowu i jadą dalej.
Niecałe dwa tygodnie później, 4 sierpnia 1999 r., wendetta toczy się dalej. Bandyci jadą do „Czaru Tygrysicy” w Olsztynie, jeden z nich wchodzi do burdelu i zabija z broni palnej właściciela interesu Janusza B. Niecały rok później większość łomżyńskiej ekipy, która robiła krwawe porządki, jest zatrzymana. Jako pierwszy „zaczyna się pruć” Sławomir R., ps. Woźny, który potem zostaje świadkiem koronnym w tej sprawie. Przesłuchany 8 czerwca 2000 r. w Prokuraturze Okręgowej w Olsztynie przyznaje się do udziału w zabójstwie „Kozyra”. A 29 stycznia 2001 r. funkcjonariuszom CBŚ przyznaje się do udziału w zabójstwie w Olsztynie. Wskazuje z imienia i nazwiska na wspólników. Tylko jeden z nich jest anonimowy. To ten, który miał strzelać – Adam z Warszawy. Zdaniem „Woźnego” Adam był mężczyzną średniego wzrostu, góra 173 cm, średniej budowy ciała, na pewno nie typem pakera. Bez blizn, bez znaków szczególnych. Na miejsce przestępstwa mieli się przemieszczać samochodem marki Mercedes koloru czerwonego. Szefem tego zlecenia był Jarosław K. ps. Kowal, zastępca „Generała”, który w tym czasie był wyłączony, bo siedział. Potem czerwony merc w zeznaniach koronnego zmienia kolory. Żeby wreszcie podczas kolejnych zeznań zamienić się w toyotę suprę.
Za chwilę niski, chuderlawy Adam z Warszawy zamieni się w Adama Dudałę. Także z Warszawy. 33-latka prowadzącego klub bilardowy na Jelonkach, „chłopaka z miasta” skumplowanego z grupą pruszkowską, podopiecznego samego Andrzeja Kolikowskiego, czyli „Pershinga” (zamordowanego w gangsterskich porachunkach pod koniec 1999 r.) – superbandyty, gwiazdy bulwarówek, obiektu westchnień organów ścigania, które wciąż rozpracowują temat. Tyle że Dudała jest napakowanym facetem, w dodatku napiętnowanym naroślą na skroni. Ale to nic nie szkodzi. Skąd się wziął w tym postępowaniu? Dziś trudno to zrekonstruować z całą odpowiedzialnością. Prawdopodobnie wystarczyło to, że miał na imię Adam, był ze stolicy i miał niefajnych kolegów. W dodatku od małego przyjeżdżał na wakacje do Wiartla, znał tam wszystkich i wszyscy go znali. Można więc było go łatwo skleić z tą sprawą. Jak wspomina dziś Patrycja, żona Adama Dudały, jej ówczesny chłopak dostał w 2001 r. wezwanie na dzielnicowy komisariat policji. Zadzwonił zapytać, o co chodzi, powiedzieli, że o drobiazgi, poszedł, nie wrócił. Pojechała za nim do Białegostoku, na korytarzu sądu miał przerażone oczy: Jestem podejrzany o dwa zabójstwa, nie wiem, co jest grane. W 2004 r. zapadł pierwszy wyrok: dożywocie. Po apelacji zamieniony na ćwierć wieku. Z siedmiu osób oskarżonych o te zabójstwa dwie – Adam Dudała i „Kowal” – dostały 25 lat. Jedna – 13. Dwie po dwa lata. Jedna rok. „Woźny”, Sławomir R., został wyłączony do odrębnego postępowania. Klamka zapadła, za Dudałą zamknęły się kraty.

Lista wątpliwości

Michał Rapacki jest dziś prywatnym detektywem, wcześniej pracował przez wiele lat jako oficer policji w wydziale kryminalnym. Został wynajęty przez rodzinę Adama Dudały do przeprowadzenia śledztwa i zanalizowania sprawy. Wyłuszcza powody, dla których wymiar sprawiedliwości powinien jeszcze raz przeanalizować ponad 40 tomów akt.
Zeznania świadka koronnego, który podczas pierwszych zeznań określił Adama z Warszawy, zabójcę, jako mężczyznę średniego wzrostu, na pewno nie typ pakera. Adam Dudała jest wyższy o ponad 10 cm. Tamten Adam nie miał znaków szczególnych. Ten ma myszkę. To nie przeszkodziło Sławomirowi R. rozpoznać Dudały podczas okazania. Które było przeprowadzone z pogwałceniem wszelkich zasad: Dudała został umieszczony wśród o połowę młodszych od niego, mniejszych i chudszych mężczyzn. Wyróżniał się tak, jak słoń pośród nietoperzy. W dodatku żaden ze współoskarżonych w tej sprawie nie rozpoznał Adama Dudały na sali sądowej podczas rozprawy. Zgodnie twierdzili, że widzą go po raz pierwszy, choć nawzajem się rozpoznawali i mieli wiele do powiedzenia na swój temat. Kiedy podczas jednej z rozpraw Dudała prosi o przeprowadzenie eksperymentu, który ma na celu zaprzeczenie zeznaniom koronnego i wykazanie, że ten kłamie, sąd się nie zgadza. Koronny świadek podczas wszystkich rozpraw odmawia odpowiedzi na pytania obrony. Sąd zadowala się odczytywaniem jego zeznań, ale nie tych pierwszych, tylko późniejszych, uzgodnionych. „Woźny” tylko kiwa głową.
Kiedy doszło do zabójstw, za które Dudałę skazano, ten był 400 km stamtąd – w Ustce, nad morzem. Razem z chłopakami od „Pershinga” i nim samym balowali przez kilka dni w nowo otwartym hotelu. Wódka, dziewczyny, dyskoteki. W jednej z nich Dudała świętował swoje urodziny. Mieli za sobą długi ogon: chodziło za nimi przynajmniej kilku funkcjonariuszy. Robili zdjęcia. I słusznie, „Pershing” był jednym z najbardziej pożądanych przez organy ścigania celebrytów przestępczego świata. Niemniej potem ani sąd, ani prokuratura nie były skłonne do tego, aby owe materiały operacyjne odtajnić. – Do dziś (wiadomo to skądinąd, nie mogę podać źródła) są też do wzięcia billingi oraz możliwość sprawdzenia, w jakich BTS-ach logował się w tamtym czasie telefon komórkowy Dudały. Nikt nie jest tym zainteresowany – mówi Rapacki. Aby potwierdzić, że Dudała w feralnym czasie był gdzie indziej, przydatne by były także zeznania świadków. Choćby personelu hotelu, w którym bawiła się ekipa, choćby Jarosława Sokołowskiego ps. Masa, wiarygodnego świadka koronnego w wielu sprawach, który także pił tam wówczas wódkę. Albo Krzysztofa Jackowskiego, znanego jako jasnowidz z Człuchowa. Jak opowiadają uczestnicy tamtych wydarzeń, Jackowski robił za maskotkę „Pershinga”, który bardzo wierzył w jego wizje. Podczas tamtych dni Dudała został wysłany autem, żeby Jackowskiego przywiózł do Ustki (129 km). – Andrzej poprosił Krzysia, żeby zrobił mi wizję – opowiada Dudała. – Ten wziął ode mnie zegarek, potarł go, powąchał, przymknął oczy i powiedział, że pójdę siedzieć przez auto. Śmialiśmy się z chłopakami, bo ja nie miałem nic wspólnego z samochodami. Traktowaliśmy te wizje jak opowiadanie o duchach w długie, zimowe wieczory: nikt w nie nie wierzy, ale wszyscy się trochę boją. Dziś okazuje się, że Jackowski miał rację – wzdycha. Ale, abstrahując od wizji jasnowidza, ani prokuratura, ani sąd nie byli zainteresowani, aby zweryfikować to, czy Dudała był w miejscach zabójstwa, czy nie. Żadnych świadków nie przesłuchano. Dane telekomunikacyjne są nadal dostępne, gdyby ktoś chciał się nimi zainteresować.
Samochód, który najpierw był czerwonym mercedesem, żeby potem zmienić kolor na „ciemny” w zeznaniach świadka koronnego, by wreszcie stać się wspomnianą toyotą. Dudała użytkował wówczas mercedesa swojej siostry, tyle że srebrnego. Ten czerwony był używany przez „łomżyńskich”, wkrótce po zdarzeniu został sprzedany. Toyota, którą według zeznań innych uczestników zdarzenia miał być przewożony „Kozyr”, to jeszcze inna bajka. Żaden z tych samochodów – choć były w zasięgu organów ścigania – nie został zabezpieczony i przebadany choćby na ślady krwi, które musiałyby w nim pozostać, jeśli przewożony byłby w nim „Kozyr”. Sądowi wystarczyło, że Dudała jeździł mercem. W końcu także ma cztery koła.
„Pryszczaty”, czyli Adam Ch. – człowiek związany z grupą wołomińską, która współpracuje z „łomżyniakami”. Od początku jego nazwisko przewija się w tej sprawie, ale jest przez funkcjonariuszy prowadzących śledztwo pomijane. Jeden z prawników zaangażowanych do obrony Dudały w tamtym czasie opowiada (z prośbą o zachowanie anonimowości, bo w białostockim grajdole nie będzie miał czego szukać), że miał wiedzę, kto zlecił robotę i kto strzelał w Wiartlu i w Olsztynie. Nieoficjalną, bo tak się złożyło, że bronił innej osoby oskarżonej w tym procesie, ale do innej sprawy. I ona mu wyjawiła, że zabójcą był owszem Adam, owszem, z Warszawy, ale nie Dudała, lecz Ch. Kolega „Kowala”, czyli Jarosława K., na którego prośbę zgodził się pomóc łomżyniakom w rozgrywkach z olsztyńskimi. – Chodziłem od prokuratora, do gości z CBŚ, podpowiadałem, prosiłem, żeby sprawdzili tropy. Ale wysyłali mnie na Księżyc, już mieli rozłożone karty w swoim pasjansie, nie potrzebowali, żeby ktoś im zepsuł to rozdanie – opowiada prawnik. W jego ocenie całe nieszczęście zaczęło się od wybujałych ambicji funkcjonariuszy CBŚ. Chcieli mieć sukcesy, ale nie bardzo mieli je na czym robić. W woj. warmińsko-mazurskim nie było mafii typu pruszkowska czy wołomińska. – Sami debile, troglodyci – wspomina. I nawet żadnego wodza, który zapanowałby nad tym towarzystwem. „Generał” to był typ nieudacznika, który ciągle wpadał i siedział. Jego prawa ręka, czyli „Kowal”, który rządził łomżyńskimi, to dość nieskomplikowany dżentelmen o aparycji tudzież inteligencji dzieła Frankensteina, którego głównym handicapem było to, że kolegował się z wołominiakiem, czyli „Pryszczatym”. Gościem od niego dziesięć razy cwańszym, sadystą. Tak nawiasem mówiąc, było niemożliwe, żeby pomagać łomżyńskim przyjechał ktoś z Pruszkowa. Nienawidzili się, poza tym różnica klasy. – Ale fakty się nie liczyły, ważne było to, że cebesie mogą ogłosić z jednej strony rozbicie gangu łomżyńskiego, a z drugiej przykleić do sprawy chłopaka z Pruszkowa. Marzyło im się rozpracowanie tamtej grupy, cała polska policja o tym marzyła – wspomina. Dudała nie chciał współpracować, grał twardziela, choć dobrze mu radzili, żeby nie był takim kozakiem. Jak dziś mówi, nie chciał być nielojalny wobec kumpli. Nie bał się, bo niczego nie zrobił. Ale się mylił.
Jest tuż przed prawomocnym wyrokiem w sprawie Dudały, kiedy w Warszawie dochodzi do następnych zabójstw. W sierpniu 2004 r. w swoim mieszkaniu, podczas imprezy, zostaje zastrzelony Adam Ch., czyli „Pryszczaty”, prawdopodobny zabójca z Wiartla i Olsztyna. Ginie z ręki swojego wspólnika Wiesława B. Kilka dni później i Wieśka ubijają. Jak się potem okazuje, sprawcami są konkubina „Pryszczatego” Agnieszka R. oraz jego brat, Grzegorz – załatwiają go z zemsty za głowę „Pryszczatego”. Śledztwo w tej sprawie prowadzą ci sami funkcjonariusze, którzy robili sprawę zabójstwa „Kozyra” i właściciela „Czaru Tygrysicy”. Podczas postępowania wychodzą na jaw różne detale. Np. to, że „Pryszczaty” przekupywał i zastraszał świadków oraz uczestników tych zabójstw. Że Agnieszka R. pod cudzym nazwiskiem i z cudzym dowodem osobistym w ręku jeździła do kryminałów na widzenia z tamtą ekipą. Że woziła paczki, wpłacała pieniądze na wypiski, groziła zemstą na żonach i dzieciach, gdyby któryś z nich się posypał. „Pryszczaty” opłaca też adwokatów dwóm zabójcom z 1999 r., żeby kupić sobie ich amnezję. Funkcjonariusze znajdują grypsy dostarczane świadkom do więzienia, z których wynika, że pomoc nadal będzie dostarczana, o ile będą zeznawać, jak było ustalone.
Wszystkie te powiązania wychwytuje prowadząca sprawę sędzia Barbara Piwnik. Zawiera je w liczącym 214 stron uzasadnieniu, w którym opisuje, jak to policjanci z białostockiego CBŚ i tamtejsi prokuratorzy ukrywali dowody i fabrykowali akt oskarżenia. Ale okazuje się, że i to o wiele za mało. W dodatku po śmierci „Pryszczatego” inni bandyci, którzy brali udział w zabójstwie „Kozyra” i szefa agencji towarzyskiej, zaczynają mówić, kto naprawdę strzelał. Tyle że ani policjantów, ani sądu to nie wzrusza. Jeden z funkcjonariuszy odmawia wpisania zeznań do protokołu. A sąd uznaje przywrócenie tej zbiorowej pamięci za zmowę. Jeden z prawników dziś mówi, że nic, żaden trop, nie został zweryfikowany. Nikomu nie było po drodze, aby skonfrontować zeznania Woźnego, Sławomira R., z rzeczywistością.
Sławomir R., świadek koronny w tej sprawie, to doprawdy ciekawa postać. Zarówno zewnętrznie – cały wydziargany. Jak i wewnętrznie, znaczy psychologicznie – narkoman, odsiadujący wyrok 25 lat za zgwałcenie i próbę zabójstwa 5-letniej dziewczynki, którą zgodnie z jego wyjaśnieniami pomylił z dorosłą kobietą. Oraz formalnie. Jako pedofil ma w zakładzie karnym nieciekawą sytuację, trzeba go pilnować, żeby inni skazani nie wymierzyli mu sprawiedliwości. Bardzo chętnie współpracuje zatem z organami, a więc ze służbą więzienną, funkcjonariuszami CBŚ i prokuraturą, aby uzyskać ochronę i przywileje. Zeznaje wszystko, co tylko mu się każe. I nieważne, że opowiada bzdury, np. że jest komandosem i skacze bez spadochronu z wieżowców. Nieistotne, iż lekceważy sąd i odmawia odpowiedzi na pytania. Jest użyteczny, bo potwierdza każdą tezę, którą oskarżenie będzie uprzejme przyjąć.
Później w śledztwie wychodzi, że Sławomir R., będąc osadzonym na oddziale dla niebezpiecznych przestępców, opływał we wszelkie dostatki. Miał telewizor, kilka telefonów, poprzez które kontaktował się z wolnym światem. Z billingów wynika, że także z prokuraturą i białostockim CBŚ. Wiele z tych spraw wychodzi podczas procesu żony i brata Adama Ch. „Pryszczatego”. Jednak Sądowi Najwyższemu nie wydało się to na tyle istotne, aby zarządzić wznowienie sprawy Dudały. Prawnik, który ją zna, dodaje, że także dziś można by łatwo pewne rzeczy zweryfikować. Choćby sprawdzając, kto Sławomirowi R. przynosił paczki do kryminału i wpłacał pieniądze na wypiski. To była nie tylko żona „Pryszczatego” Agnieszka R., która się do tego przyznała. Ale też gliniarze, którzy dbali o uchola, żeby był im posłuszny. Jednak i tym śladem wymiar sprawiedliwości nie chciał ruszyć. Doniesienie Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka do białostockiej prokuratury o tym, że funkcjonariusze CBŚ, którzy prowadzili obie sprawy i mieli informacje o niewinności Dudały, ale je zataili, zostaje jesienią zeszłego roku załatwione odmownie. Powód: sprawa się przedawniła. Sąd Najwyższy także nie uważa za stosowne przyjąć tego za przesłankę do wznowienia przewodu sądowego.
Rodzina Adama Dudały robiła wszystko, żeby udowodnić jego niewinność. Jednym ze sposobów, w których skuteczność wierzyli, było poddanie go badaniom na wariografie, znanym jako wykrywacz kłamstw. Wykonał je ceniony ekspert Jacek Bieńkuński. Wynik: badany nie ma związków ze sprawą. Z punktu widzenia procedury karnej to mało istotny dowód. Także – jak i pozostałe – nieuwzględniony.
Reasumując: jedynym dowodem, na podstawie którego Adam Dudała został skazany na 25 lat pozbawienia wolności, były zeznania świadka koronnego, który ze względu na swoje niezrównoważenie i uzależnienie nigdy nie powinien występować w tej roli.
To nie jest tylko moje zdanie, taką opinię miał również sąd orzekający w innej głośnej sprawie, w której oskarżonym był znany prawnik prof. Jan Widacki. I tutaj „Woźny”, Sławomir R., był świadkiem koronnym, na podstawie którego pomówień oskarżono tego mecenasa m.in. o to, że nakłaniał „Woźnego” do składania nieprawdziwych zeznań na korzyść szefa „Pruszkowa” Mirosława D. ps. Malizna. Sąd rozstrzygający w tej sprawie uznał zeznania „Woźnego” za niewiarygodne. A zresztą i ten świadek koronny odwołał wszystko to, co wcześniej powiedział, tłumacząc, iż był tylko narzędziem w rękach funkcjonariuszy CBŚ, którzy dawali mu do podpisania gotowe protokoły. W tej i innych sprawach, w których miał świadczyć. Pojawia się więc pytanie, w jaki sposób świadek koronny uznany za niewiarygodnego przez jeden sąd może być wykładnią dla drugiego? Czyżby chodziło o to, kto jest oskarżonym?

Po prostu wyjść

Naiwniara – śmieje się ze mnie jeden z prawników zaangażowanych w sprawę Dudały. Od lat jest adwokatem specjalizującym się w karnych sprawach i ze swojego bogatego doświadczenia, jak wywodzi, powziął wiedzę na temat tego, w jaki sposób są (a przynajmniej były do 1 lipca) w Polsce ferowane wyroki. Chodzi o to, żeby wszyscy byli zadowoleni, bo każdy z głównych aktorów tego teatrum ma swój interes do wygrania. Oto zdarzyło się coś, co łamie obowiązujące prawo. Policja czy inne służby mają to zdarzenie „na stanie”, muszą zrobić porządek w papierach i statystyce. Typują winnego i szukają dowodów na jego winę. Albo je fabrykują. Jest wykrycie. Prokurator, nawet jeśli nie jest do końca przekonany, sporządza akt oskarżenia. Nawet w dobrej wierze. Myśli: jeśli ten biedny palant jest niewinny, sąd to wykaże. Tak się nie dzieje, bo sędzia, mając na głowie dziesiątki spraw, nie ma ochoty wgłębiać się w szczegóły. Jego tok myślenia jest często taki: gdyby koleś był niewinny, nie byłoby aktu oskarżenia. Więc dlatego, wykłada mecenas, wszyscy są szczęśliwi, kiedy oskarżony chce się dobrowolnie poddać karze. Dostaje wówczas najniższy z możliwych wyrok. A jeśli nie chce, a dowodów brakuje? To zwykle robi się tak, żeby go skazać, ale nie ukrzywdzić za bardzo. Gorzej, jeśli delikwent obstaje przy swojej niewinności. Wtedy można mu pokazać, gdzie jest jego miejsce. Niech się nie stawia. Taki Widacki zdarza się raz na parę tysięcy spraw. Ale chłopak z miasta? Błagam... W przypadku Dudały sprawy zaszły już za daleko, żeby coś odkręcić. Zbyt wiele osób by na tym straciło.
Więc Dudała miał siedzieć, siedzi i będzie siedział. Wszystkie prawne możliwości zostały już wykorzystane. Marcin Wolny, prawnik z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, która od lat sekunduje Dudale w jego bojach o wykazanie niewinności, przyznaje, że skończyły się mu pomysły. Bo co można jeszcze zrobić? Aby starać się o wznowienie postępowania sądowego, trzeba by przedstawić nowe dowody. Ale Sąd Najwyższy cztery razy już odrzucił wniosek i wszystko to, co udało im się zebrać. Skąd wziąć nowe? Jeśli nawet zeznania Agnieszki R., konkubiny „Pryszczatego”, i jej teściowej, które zeznały, że ten prawdopodobnie zabił, nie wzbudziły wątpliwości organów ścigania ani sądów rozpatrujących tę sprawę? Ostatnio pojawił się cień nadziei: do siostrzenicy Dudały odezwała się siostra „Kozyra”. Na Facebooku. Zapewnia ją, że wie, iż Adam nie zabił jej brata, ale boi się zeznawać. Bo ma dzieci.
Jestem w trakcie przygotowywania skargi do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka na ostatnie postanowienie Sądu Najwyższego oddalające wniosek o wznowienie postępowania w tej sprawie. Moim zdaniem pochopny – deklaruje Marcin Wolny. Ale w jego głosie brak przekonania. Bo nie można wznowić tamtego postępowania, nawet jeśli ETPC orzeknie naruszenie praw człowieka. Jest jeszcze jedna możliwość: prośba do prezydenta RP o ułaskawienie. – Do tej pory nie brałem tej opcji pod uwagę, bo wydawało mi się, że jest to tożsame z przyznaniem się do winy – mówi Adam Dudała. A to by było zaprzeczeniem jego wieloletniej walki o uznanie, że nie jest mordercą. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu to dla Dudały i jego rodziny ważne. Niedawno się dowiedział, że akt łaski nie musi się opierać na przyznaniu do niepopełnionych zbrodni. Prezydent ma to prawo, sam decyduje, trzeba go tylko o to poprosić.
Dudała jest w matni. Wszystkie starania nie przynoszą żadnego efektu. W dodatku jest więźniem, który nie przyznaje się do winy, a więc niezresocjalizowanym. Nie ma zatem co liczyć na przepustki, do których miałby prawo, gdyby się pokajał. Nie może śnić o przedterminowym zwolnieniu. Niedawno starał się o przerwę w odbywaniu kary. Mówiąc prostym tekstem: chcieliby z żoną mieć dziecko. Jednak choć sąd okręgowy do wniosku o przerwę się przychylił, to apelacyjny, po zażaleniu prokuratora, go oddalił.
Patrycja, żona Adama, przebiła antyczną Penelopę. Kiedy jego zatrzymali w 2011 r., byli zaledwie parą. Pobrali się jeszcze przed prawomocnym wyrokiem: w 2013 r. Patrycja co dwa tygodnie jeździ do męża tam, gdzie ten aktualnie siedzi. Nie narzeka, nie hamletyzuje. Mówi, że robi to, co trzeba. – Kocham go, wiem, że jest niewinny. Nie mogłabym zostawić bliskiego mi człowieka w trudnej sytuacji – mówi.
Adam w swojej celi, w iławskim kryminale, ma łóżko na parterze. Szczeble tego koja wyznaczają jego intymny świat. Kiedy się kładzie na wznak, może patrzeć na fotografie nad głową: Patrycja, teściowa, Jan Paweł II. Kiedy nie może wytrzymać – biega. Dookoła świetlicy. Po dwie, trzy godziny. Żeby się zmęczyć, nie myśleć.
Podczas naszego widzenia Dudała daje mi zeszyt zapisany kaligraficznym pismem, w którym wyszczególnił najważniejsze, jego zdaniem, sprzeczności w zeznaniach świadków, które umknęły uwadze wymiaru sprawiedliwości. Wymiar się tym nie przejmuje, bo osadzeni tak mają, że piszą od Annasza do Kajfasza, szkoda czasu, żeby się pochylać nad ich wypocinami.
Dudała jednak wciąż wierzy. W cud. Ale także, jak zapewnia, w sprawiedliwość, która się czasem zdarza. Bo przecież taki Kowalczyk Czesław, także oskarżony o zabójstwo, wyszedł na wolność po 12 latach. Zbigniewowi Górze udało się wyskoczyć po trzech. I jeszcze dostał odszkodowanie. Dudale nie zależy na odszkodowaniu. Chciałby wyjść. Móc na nowo poznać swoją żonę. Zacząć normalnie żyć. I tylko, proszę Najwyższej Sprawiedliwości, tyle.