p

Cezary Michalski: Dlaczego III RP okazała się aż tak słaba, a jej radykalna krytyka zyskała tak szeroką i trwałą akceptację społeczną? Pan jako czołowy konserwatysta III RP jest jeszcze ciekawszym adresatem tego pytania niż liberałowie i ludzie lewicy, którym je wcześniej w "Europie" zadawaliśmy. Czy rzeczywiście III RP nie mogła być bardziej konserwatywna, nie mogła zdefiniować twardszej i bardziej wyrazistej definicji państwa, władzy i polityki? Czy jej elity musiały się skupiać na ostrzeganiu przed prawicowym autorytaryzmem zamiast na budowaniu własnej skutecznej formuły władzy i tożsamości politycznej? Czy zamiast wikłać się w spór z Wałęsą, a później ostrzegać przed zamachem stanu w wykonaniu Jana Olszewskiego, elity III RP nie powinny były wypromować własnego de Gaulle'a, Churchilla czy Margaret Thatcher? Przecież w te wszystkie luki wszedł Jarosław Kaczyński i te niedokonania obrócił w oręż przeciwko całej formule ustrojowej.

Reklama

Aleksander Hall*: Proszę jednak pamiętać, że III RP, w której stale żyjemy, to jest okres od 1989 roku do chwili obecnej, w którym zmieniały się rządy, zmieniały się dosyć poważnie większości parlamentarne i w którym w istocie zmienił się też ustrój, bo na początku mieliśmy do czynienia z teoretycznie bardzo silną prezydenturą...

Której siłę Lech Wałęsa też jednak wykorzystywał tylko teoretycznie, w postaci bardzo wyrazistych zachowań, ale bez równie wyrazistej wizji ustrojowej czy politycznej.

Reklama

Z kolei od roku 1997 mamy do czynienia z nową konstytucją, która - być może niezbyt fortunnie - dzieli władzę wykonawczą między prezydenta i rząd. Przez blisko 20 lat istnienia tej III RP, wbrew temu co się dzisiaj mówi (choćby przy okazji niedawnej debaty przedwyborczej, kiedy Jarosław Kaczyński jako czołową postać III RP przedstawił Aleksandra Kwaśniewskiego), realną elitę władzy tworzyli: Lech Wałęsa, Tadeusz Mazowiecki, Wiesław Chrzanowski, Bronisław Geremek, Jerzy Buzek, Marian Krzaklewski... A zasadnicze kierunki, w jakich miała zmierzać Polska, wytyczył dominujący trzon obozu "Solidarności" z 1989 roku, czyli pierwotna "drużyna" Lecha Wałęsy. Zatem sprowadzanie tego wszystkiego wyłącznie do formacji postkomunistycznej jest zabiegiem bardzo nieuczciwym, choć mającym w zamierzeniu Kaczyńskiego uzasadnić jego deklarację ostrego zerwania ciągłości. Nie chcę zaprzeczać, że państwo, które zbudowaliśmy po roku 1989, ma wiele niedoskonałości. Można sobie wyobrazić sprawniejszy ustrój, lepiej zdefiniowaną i skuteczniejszą władzę wykonawczą. Ale szczerze mówiąc, za największą porażkę III RP uznałbym system partyjny. W sumie jednak dla mnie historia Polski po roku 1989 jest historią dużego narodowego sukcesu.

Pan jako minister odpowiedzialny w rządzie Tadeusza Mazowieckiego za współpracę z partiami politycznymi i do pewnego stopnia za kształtowanie systemu partyjnego jest często uznawany za współwinnego patologii tego systemu. To pan firmował swoim nazwiskiem decyzję o przekazaniu postkomunistom majątku PZPR, a jednocześnie to panu przypisuje się, delikatnie mówiąc, brak entuzjazmu dla szybkiego kształtowania się nowych partii postsolidarnościowych.

Obie tezy przywołane w pańskim pytaniu są nieprawdziwe. Nie mogłem firmować swoim nazwiskiem decyzji o przekazaniu SdRP majątku PZPR, bo państwo ani rząd nie stały się jego dysponentem. Owszem, wchodziłem w skład rządowej komisji, której zadaniem było ustalenie tytułów własności nieruchomości znajdujących się w posiadaniu partii i organizacji młodzieżowych starego systemu. Jeśli chodzi o nieruchomości znajdujące się w dyspozycji PZPR, to w wyniku prac naszej komisji olbrzymia ich większość została przejęta przez państwo, gdyż - jak się okazało - PZPR nie była ich formalnym właścicielem. Owszem, byłem przeciwnikiem ustawy nacjonalizującej cały majątek PZPR. Zarówno ze względu na układ sił w Sejmie (w którym najwięcej miejsc zajmowali posłowie wybrani - w wyborach ograniczonych kontraktem politycznym Okrągłego Stołu - z rekomendacji PZPR). Zakładałem także, iż w warunkach wolności i dyskredytacji systemu komunistycznego dynamika poparcia społecznego dla partii wyrastających z "Solidarności" szybko zniweluje skutki materialnej przewagi sił wyrastających ze starego systemu. W 1990 roku uważałem, że formacja wyrastająca z PZPR w warunkach pełnej demokracji może liczyć na mniej więcej 10 proc. poparcia. Sądziłem także, że nawet dla samego obozu postsolidarnościowego będzie dobrze, jeśli nie zajmie całej sceny politycznej. Nie muszę dodawać, że moje prognozy nie sprawdziły się, a dynamika procesów politycznych w wolnej Polsce okazała się zupełnie inna.

Reklama

Pozostawienie w rękach ludzi z dawnego aparatu PZPR tak znacznego potencjału finansowego i organizacyjnego sprawiło, że postkomuniści wystartowali do walki o władzę z pozycji uprzywilejowanej w stosunku do różnych słabiutkich "grup inicjatywnych" po stronie solidarnościowej.

Byłem zdecydowanym zwolennikiem pełnej swobody tworzenia nowych partii politycznych i nieingerowania państwa w ten proces. Przygotowana w moim gabinecie ustawa przewidywała, że wystarczy zgłoszenie podpisane jedynie przez 15 osób, by założyć partię. Zakładane ugrupowania miały być wolne od kontroli państwa. Jednak bez względu na rozstrzygnięcia założycielskie proszę zauważyć, że jakkolwiek w gruncie rzeczy elita polityczna państwa w znacznej mierze pozostaje ta sama od roku 1989, to nie udało się wytworzyć stałych, stabilnych partii politycznych. Dzisiaj są one raczej drużynami wodza, a dwie najważniejsze formacje polityczne pojawiły się pod swoimi szyldami późno, bo dopiero na początku XXI wieku. Drugim czynnikiem utrudniającym kształtowanie się systemu partyjnego był silny wstrząs tektoniczny u progu III RP, czyli podział na obóz Lecha Wałęsy i Tadeusza Mazowieckiego, w wyniku czego układ sił politycznych, który później jeszcze przez parę lat funkcjonował, stał się mało merytoryczny. Ten spór, czy z Lechem Wałęsą, czy z Tadeuszem Mazowieckim, powodował, że ludzie, którzy myśleli bardzo podobnie, musieli długo szukać drogi, by znaleźć się w ramach jednej formacji... No i trzecia kwestia, związana w znacznej mierze z zasadami finansowania partii politycznych - oddają one pełnię kontroli nad środkami finansowymi poszczególnych ugrupowań ich ścisłym kierownictwom, przez co partie zaczęły nabierać charakteru oligarchicznego.

Niedorozwój systemu partyjnego jest zauważany raczej przez politologów niż przez tzw. zwykłych ludzi, których Kaczyński mobilizuje politycznie do walki z patologiami czy też patologicznymi elitami.

Tutaj niewątpliwie największe znaczenie miała afera Rywina i reakcja na jej ujawnienie, pewien potencjał społecznego wzburzenia, odrzucenia polityki jako metody urządzenia się w życiu. Potencjał ten najskuteczniej zdyskontowało PiS, radykalizując to społeczne przekonanie i nadając mu kształt wezwania do budowy państwa polskiego właściwie od początku, na nowych fundamentach. Z tym że moim zdaniem ta reakcja była reakcją przesadną, bo cokolwiek powiedzieć o rządach SLD, rządach ekipy Millera a później rządach premiera Belki, to jednak nawet przy większości parlamentarnej wspierającej tamten układ władzy możliwe było powołanie komisji sejmowych, odkrycie i ujawnienie dużej części prawdy o patologiach władzy. Możliwe było skazanie trzech posłów SLD w procesie o przeciek starachowicki.

Afera Rywina czy Starachowice jako przykłady samoregulacji III RP to trochę jak odpowiedź Kaczyńskiego na zadane mu podczas debaty z Kwaśniewskim pytanie o sukcesy jego rządu w walce z "układem". Brzmiała ona: "zdemaskowanie Kaczmarka". Zdemaskowanie Sobotki to przykład jeszcze śmieszniejszy, tym bardziej że Aleksander Kwaśniewski na odchodne Sobotkę ułaskawił.

Ja raczej zwracam uwagę na fakt, że w warunkach rzekomo całkowicie patologicznego, nienadającego się do niczego państwa rządzonego przez SLD opinia publiczna miała możliwości poznania patologii władzy i kontrolowania w ten sposób owej władzy. Kontrolowania efektywnego, skoro społeczeństwo odesłało ówczesną ekipę władzy może nie do lamusa historii, ale do naprawdę głębokiej opozycji.

Jednak ani komisji "rywinowskiej", ani wymiarowi sprawiedliwości nie udało się doprowadzić do skazania jakiegokolwiek uczestnika afery korupcyjnej poza samym Rywinem, który przecież został zdemaskowany już w momencie nagrywania kasety. Po drugie, nawet Rywin, skazany prawomocnym wyrokiem sądu jeszcze przed dojściem do władzy Kaczyńskiego i Ziobry, przebywał na wolności, przedstawiając bezsilnym sądom i bezsilnej prokuraturze fałszywe zwolnienia lekarskie, bo nikt nie miał zamiaru egzekwować zasądzonej wobec niego kary. Rywin stał się "pierwszym więźniem" IV RP i dowodem na to, że dopiero ta IV RP ma zdolności egzekucyjne wobec przestępców należących do elit. A to jest do dziś jeden z najsilniejszych argumentów uwiarygodniających PiS w oczach wyborców tej partii.

Zgoda, członkowie "grupy trzymającej władzę" nie stanęli przed sądem i nie stracili swoich mandatów poselskich. Jednak zostali poddani na tyle surowemu osądowi, również za pomocą mechanizmów komisji śledczej, wolnej prasy itp., że, jakkolwiek nie ponieśli odpowiedzialności kryminalnej, ponieśli miażdżącą odpowiedzialność polityczną... Tymczasem Jarosław Kaczyński, który tamtych mechanizmów samoregulacji nie chce dostrzec, mimo że w dużej mierze także dzięki ich działaniu zdobył władzę, proponuje jako antidotum wizję państwa kompletnie scentralizowanego, gdzie władza skupiona jest w jednym ośrodku, w centrum władzy wykonawczej. Przy tym, aby pozwolono mu tę wizję realizować, organizuje sobie szerokie poparcie metodami socjotechnicznie bardzo zręcznymi, których koszta dla narodu są jednak ogromne. Otóż zwyczajnego, normalnego Polaka, patriotę, który kieruje się zdrowymi odruchami, przeciwstawia elitom, które są właściwie kosmopolityczne, sprzedajne, a dodatkowo jeszcze głupie i nieuczciwe. To się wielu ludziom spodoba, bo wielu ludzi lubi znajdować w ten sposób wytłumaczenie zarówno dla własnych niezawinionych porażek, jak również dla własnych błędów i wad. I tacy ludzie, nieraz o bardzo kiepskiej kondycji obywatelskiej, mogą się dzięki takiej krytyce elit podnieść we własnych oczach, skoro są podnoszeni przez człowieka, który stoi na czele rządu Rzeczypospolitej. Tymczasem w każdym społeczeństwie potrzebna jest nieformalna hierarchia autorytetu. Bardzo ryzykowna jest taka niwelacja i mówienie w jednym właściwie zdaniu, że trzeba skończyć z systemem korporacyjno-korupcyjnym. Można dyskutować o pożytkach systemu korporacyjnego, ale system ten nie zasługuje, by postawić po słowie "korporacyjny" myślnik i powiedzieć: "korupcyjny"...

To tak jakby korporacja zawodowa, nawet skrajnie zachowawcza i spetryfikowana, była tym samym co mafia...

To są wszystko rzeczy szalenie niebezpieczne, uruchomione już po przejęciu władzy przez Jarosława Kaczyńskiego na niespotykaną wcześniej skalę... I to jest mój podstawowy, w dużej mierze konserwatywny właśnie zarzut wobec Jarosława Kaczyńskiego - zarzut dzielenia i ranienia bardzo delikatnej tkanki, jaką jest wspólnota narodowa, ostrego przeciwstawiania jednych grup Polaków innym grupom.

Zgadzam się z panem całkowicie, jak konserwatysta z konserwatystą, że pewne patologiczne, chore podziały społeczne Kaczyński świadomie wykorzystuje do mobilizowania energii politycznej. Natomiast dla mnie problemem jest to, że on te podziały w ogóle zastał. Bo jeżeli mówimy teraz o zradykalizowaniu i politycznym wykorzystywaniu podziału na lud i elity, to taki podział - zrozumiały 100 lat temu w państwach, które przechodziły od feudalizmu do wczesnej demokracji, ale w Polsce wciąż żywy - wyraził się bardzo ostro w czasie wojny na górze. Ona była konsekwencją ambicji i błędów politycznych, które rozbiły tzw. drużynę Wałęsy, natomiast została później przedstawiona w mediach i w języku obu stron jako wojna promodernizacyjnych elit inteligenckich z "ciemnogrodem". A z kolei druga strona przedstawiła ją jako bunt zdrowego polskiego ludu (i przyjaciół tego ludu) przeciwko zdradzieckim "łże-elitom". To wtedy Andrzej Szczypiorski mówił o partii polskiej inteligencji, która pod postacią UD musi popierać Mazowieckiego, mimo że przy Wałęsie byli Hertz, Wierzbicki, Najder, Łubieński i inni, którym prawa do bycia polską inteligencją też nie sposób odmówić. Konserwatyści przez następne kilkanaście lat będą robić wszystko, żeby tamte rany zasklepić, ale niezbyt skutecznie, skoro ten konflikt po roku 2005 znowu wybucha i udaje się go z taką łatwością do polityki zaprząc. I po stronie Kaczyńskiego, i niestety także jego przeciwników.

Jak pan się zapewne domyśla, zupełnie inaczej postrzegałem tamten podział - na pewno nie jako podział na elity inteligenckie i "ciemnogród". I to bez względu na moje zaangażowanie po stronie Tadeusza Mazowieckiego. Natomiast z dzisiejszej perspektywy muszę powiedzieć, że nie doceniłem głębokości ran, jakie wywołała tamta kampania wyborcza. Dzisiaj nie lekceważę dramatyzmu tego starcia, ale muszę też powiedzieć, że te rany, które wówczas zostały zadane i miały oczywiście bardzo negatywne konsekwencje, zaczęły się w następnych latach zabliźniać. I jednym z tych ludzi, którzy - jak mi się wydawało - byli gotowi się do tego przyczynić, był wówczas Jarosław Kaczyński. Trzeba pamiętać, że na początku 1992 roku była pewna idea odbudowy obozu postsolidarnościowego - czy Polski posierpniowej (ja używałem tego drugiego określenia) - która obejmowałaby środowiska od ZChN przez PC aż po Unię Demokratyczną i KLD. To miał być obóz budowany z jednej strony w opozycji wobec wzrastających w siłę ugrupowań wywodzących się ze starego systemu, a z drugiej strony w opozycji wobec Lecha Wałęsy czy też sposobu sprawowania przez niego urzędu prezydenta...

To prawda, szukanie przez Kaczyńskiego takiej koalicji przeciwstawiło go nawet Olszewskiemu w ostatnich tygodniach istnienia tamtego rządu...

Oczywiście, zresztą trzeba powiedzieć, że w moich relacjach z Kaczyńskim były dwa okresy bliskiej współpracy: to właśnie te miesiące wiosenne 1992 roku, kiedy po stronie Unii Demokratycznej lansowałem ideę szerokiego obozu posierpniowego, a z drugiej strony on - nie mam co do tego żadnych wątpliwości - również chciał takiej koalicji. I drugi moment, kiedy wspólnie działaliśmy na rzecz kandydatury Adama Strzembosza w wyborach prezydenckich 1995 roku. Z tym że Jarosław Kaczyński szybko tę kandydaturę porzucił, stawiając na Lecha Kaczyńskiego, który z kolei wycofał się ostatecznie z wyborów przy poparciu bliskim 0 proc. Jednym słowem, te realne rany zadane wspólnocie narodowej w początkach Polski odrodzonej mogły się zabliźnić i moim zdaniem w gruncie rzeczy się zabliźniały przez następne lata. Tylko po to, by teraz Jarosław Kaczyński odgrzał je i zradykalizował...

Tyle że wszyscy znamy odpowiedź Jarosława Kaczyńskiego. On wygrał wybory - i to podwójnie - a po tym podwójnym zwycięstwie mu powiedziano: "Nie, pan rządzić Polską nie będzie".

Ale powiedziano mu to między innymi dlatego, że Jarosław Kaczyński jest człowiekiem niezdolnym do realnego partnerstwa. On kiedyś widział się w roli twórcy królów - narzucił przecież Jana Olszewskiego jako premiera i przeprowadził całą tę polityczną operację wbrew Lechowi Wałęsie i wbrew Unii Demokratycznej. Później próbował to powtórzyć z Adamem Strzemboszem, ale w gruncie rzeczy od tych wykreowanych przez siebie królów, którym torował drogę do władzy, oczekiwał całkowitego politycznego posłuszeństwa, realizacji jego koncepcji politycznych. On jest człowiekiem, który pragnie całej władzy...

A do tego trzeba mieć większość w parlamencie, a nie jedną trzecią...

I to jego pragnienie pełni władzy w sytuacji, w której nie ma aż tak silnego poparcia, to główny powód, że nie doszło do sojuszu z Platformą. Przecież Platforma była obolała, liczyła na podwójne zwycięstwo, tymczasem zajęła dwukrotnie drugie miejsce i to zwycięskiej sile politycznej powinno zależeć na tym, by dać satysfakcję i poczucie bezpieczeństwa pokonanemu partnerowi, by obdarzyć go niejako pełną współodpowiedzialnością za rządzenie. Myślę, że rzeczywiście sam Donald Tusk wcale się do tej koalicji nie palił, ale byłby do niej zmuszony, gdyby PiS nie chciało tej koalicji układać na swoich warunkach. A te "swoje warunki" PiS to było oczywiście wzięcie całego arsenału resortów siłowych i wymiaru sprawiedliwości, który Kaczyński ewidentnie uważał za rdzeń państwa, gdzie nie można wpuścić obcych.

Był taki charakterystyczny moment w niedawnej, bardzo zresztą nudnej i niemerytorycznej debacie między Kwaśniewskim i Kaczyńskim, kiedy pytany o możliwość koalicji z PO premier odpowiada: "z częścią Platformy i pod naszą kontrolą"...

Oczywiście, on tak to sobie wyobraża, dlatego mówienie dzisiaj o PO-PiS jest kompletnym nieporozumieniem, bo Jarosław Kaczyński mógłby się na taką koalicję zgodzić wyłącznie w warunkach totalnego podporządkowania partnera...

Ale wie pan doskonale, że inne scenariusze są fatalne, bo oznaczają dalsze zaostrzanie jałowego konfliktu politycznego z możliwością osiągnięcia stanu kompletnego bezrządu...

Ale z drugiej strony jest też dla mnie oczywiste, że gdyby Platforma wygrała wybory i nawet zaproponowała PiS koalicję, to taka propozycja zostałaby odrzucona, bo Jarosław Kaczyński chce pełni władzy i kompletnie nie jestem w stanie sobie wyobrazić, że on przyjmuje rolę wicepremiera czy jakiegoś ministra w rządzie Komorowskiego czy Tuska. Przecież to jest niemożliwe. Zatem będzie bardzo ostra opozycja wspierana oczywiście przez prezydenta. Zgadzam się, że to w sumie jest także destrukcyjny scenariusz dla Polski. Muszę powiedzieć, że znając czołowych uczestników tej politycznej gry, przewidywałem taki jałowy konflikt już w 2005 roku. Oddałem pustą kartkę w wyborach prezydenckich dwukrotnie, nie wybierając między Tuskiem i Kaczyńskim. Przywitałem z sympatią rząd Kazimierza Marcinkiewicza, napisałem nawet do "Gazety Wyborczej" komentarz, że kiedy lider formacji potrafi nie sięgnąć po władzę, aby umożliwić koalicję i sukces w wyborach prezydenckich, to świadczy to o jego klasie. Ale muszę z przykrością stwierdzić, że były to nietrafne prognozy. Marcinkiewicz od początku był przez Kaczyńskiego uznawany za człowieka, który jest przydatny i potrzebny, dopóki pozostaje całkowicie niepodmiotowy.

Jako konserwatysta interesuje się pan silnymi przywódcami liberalnej demokracji - de Gaulle'em, Churchillem. Dlaczego III RP nie wykształciła żadnego przywódcy podobnego formatu? Poza Kaczyńskim, który, pana zdaniem, swoją charyzmę polityczną i silny charakter marnuje, używa w złej sprawie.

Mnie rzeczywiście silni przywódcy, którzy potrafią zdefiniować interes narodowy i tchnąć ducha w społeczeństwo, zupełnie nie przeszkadzają - wręcz przeciwnie, powiedziałbym, że są ozdobą demokracji. Ale jednocześnie wcale nie uważam, by istniała jakaś przyjęta na drodze uzgodnień między głównymi siłami III Rzeczypospolitej umowa pod hasłem: "Nie chcemy silnych, charyzmatycznych przywódców". Natomiast faktem jest, że nie pojawił się polityk o takiej osobowości i takich cechach jak liderzy, o których pan wspomniał... Mazowiecki nie był takim typem polityka, choć na pewno jest człowiekiem, który ma ogromny zmysł widzenia właściwej roli Polski w Europie. Dobrze wybierał swoje priorytety polityczne, jego wielkim osiągnięciem był udział Polski w konferencji 2+4, kiedy rozstrzygała się kwestia zjednoczenia Niemiec Niewątpliwie Jarosław Kaczyński posiada pewne cechy silnego przywódcy. Przede wszystkim niesamowitą wolę walki. Jest człowiekiem zdolnym do podejmowania decyzji w każdej sytuacji, emanuje z niego siła i przekonanie, że stoi na bardzo twardym gruncie. Gdyby takich cech nie miał, to jego fenomen byłby kompletnie niezrozumiały w erze medialnej, kiedy liczy się prezencja, wzrost itd. Mnie zresztą jego silny charakter i ta odmienność od polityków ery medialnej zupełnie nie przeszkadza. Mnie przeszkadza jego wizja Polski i metoda polityczna. Sądzę, że te talenty, które niewątpliwie ma, wykorzystuje w tej chwili z bardzo złym skutkiem dla Polski. To jest rozdarcie wspólnoty narodowej, szczucie jednych Polaków przeciw drugim, by zyskać polityczną energię. Druga rzecz to skutki w polityce zagranicznej. O ile cel, jakim jest wywalczenie jak najsilniejszej formalnie pozycji Polski w ramach Unii Europejskiej, jest zupełnie nie do zakwestionowania, to wybrana przez Jarosława Kaczyńskiego metoda wchodzenia w bardzo ostry konflikt z różnymi krajami i konstelacjami politycznymi w Unii jest kosztowna, bo spycha nas na pozycję izolowaną. I trzecia rzecz, najpoważniejsza. Przed paroma dniami miałem przyjemność oglądania wystąpienia Zbigniewa Brzezińskiego, który przekonująco dowodził, że Europa musi się zorganizować politycznie, jeśli chce wpływać na losy świata i jeśli chce być bastionem zachodnim w świecie rosnących w siłę mocarstw wschodnich i dalekowschodnich oraz geograficznej ekspansji islamu. Ja nie widzę żadnej koncepcji europejskiej w polityce PiS. To jest wielkie zaniedbanie, bo z naszym położeniem geograficznym moglibyśmy być jednym z architektów europejskiej polityki zagranicznej, a tymczasem siedzimy na bocznej ławce. Przypomina się często słowa Rokity "Nicea albo śmierć", ale ja pamiętam przemówienie Kaczyńskiego, który mówił "o co naprawdę chodzi" w projekcie europejskim: "Chodzi o ambicje, o prestiż, o nic realnego". On mówił o tej Europie z ogromną pogardą. Ale jeśli rzeczywiście zbudowanie Europy jako silnego, efektywnego przymierza suwerennych narodów i państw rzeczywiście nam się nie uda, to wtedy mamy jako Zachód już tylko jedną alternatywę - absolutną supremację Amerykanów, którzy będą sobie dobierać różnych europejskich partnerów na bardzo zresztą dla tych partnerów upokarzających warunkach.

Wielu polskich prawicowców wierzy, że dopiero na gruzach Unii Europejskiej da się zbudować pozycję Polski jako takiego malutkiego, regionalnego mocarstwa, takiej Sarmacji. Nie wiem, czy w coś takiego wierzy Jarosław Kaczyński, ale on chętnie takie marzenia u swoich ludzi ośmiela - także dla celów tej najważniejszej dla niego politycznej mobilizacji.

Jeśli tak jest, są to mrzonki, niemądre i szkodliwe dla Polski koncepcje. Oczywiście, nie uważam, że Polska ma przyjmować każdą światłą myśl, zwłaszcza tę, która rodzi się w Parlamencie Europejskim. Sądzę, że polscy konserwatyści powinni oczywiście postrzegać Europę nie na wzór Stanów Zjednoczonych, ale przede wszystkim jako bardzo ścisły związek państw narodowych. Narody są realnymi wspólnotami, które zawierają dziejowy depozyt odkładającej się tradycji, wartości, poczucia wspólnoty. Więc absolutnie nie Europa zbudowana na destrukcji narodów, ale Europa oparta na narodach i państwach narodowych. Ale jednocześnie Europa wyposażona w środki realnego, skutecznego działania. Zdolna do promowania zachodnich wartości i standardów politycznych, i jednocześnie do bronienia ich środkami zarówno politycznymi czy ekonomicznymi, jak też militarnymi. Polska jest zbyt ważnym państwem, by bez naszej współpracy budowa takiej silnej Europy była w ogóle możliwa. To jest cel, który w żadnym razie nie upokarza silnego demokratycznego przywódcy. I dla mnie największym politycznym błędem Jarosława Kaczyńskiego jest to, że on swój elektorat mobilizuje raczej do dystansowania się wobec Europy niż do jej budowania. A przecież to byłby kolejny cel umożliwiający zasypanie podziałów, o których pan mówił, podziałów między modernizatorami i konserwatystami. Rozsądnej prawicy musi zależeć na tym, żeby Polska stała się przede wszystkim krajem cywilizacji zachodniej, krajem, którego duchowość jest oparta na chrześcijaństwie i na systemie wartości etycznych wyniesionych z chrześcijaństwa. Europa oferuje pole sporowi cywilizacyjnemu, w którym możemy odegrać bardzo ważną rolę.

Maciej Giertych już się w ten spór włączył. Z podobną werwą co wielu lewicowych radykałów z Parlamentu Europejskiego...

Właśnie dlatego nie jestem entuzjastą tego ciała i nie jestem entuzjastą poszerzania jego uprawnień. Podmiotami polityki europejskiej są państwa narodowe. A co do sporu cywilizacyjnego, to nie trzeba być nawet po stronie Benedykta XVI w tym sporze. Wystarczy być po stronie polityków, którzy jak Aznar czy Buttiglione wierzą, że Europa ma sens tylko jako wspólnota kulturowa, w której żywe jest chrześcijańskie dziedzictwo i oparty na nim system wartości. Rynek jest ważny, podobnie jak swobody gospodarcze i polityczne, ale dla mnie osobiście jeszcze ważniejszy jest ten fundament cywilizacyjny.

p

*Aleksander Hall, ur. 1953, polityk, publicysta, z wykształcenia historyk. Jeden z najważniejszych przedstawicieli współczesnego polskiego konserwatyzmu. W czasach PRL działacz m.in. Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela oraz przewodniczący Ruchu Młodej Polski. Po 1989 roku działacz Unii Demokratycznej, współtwórca wielu prawicowych ugrupowań takich jak Partia Konserwatywna czy Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe. W latach 1991 - 1993 oraz 1997 - 2001 poseł na Sejm. W 2001 roku wycofał się z czynnego uprawiania polityki. Autor m.in. książek "Polskie patriotyzmy" (1997) i "Charles de Gaulle" (2002).