Dobrze pamiętam to spotkanie z Profesorem. To była konferencja na Uniwersytecie Warszawskim, połączona z dyskusją, jakieś 10 lat temu, kiedy jeszcze Zbigniew Religa nie był ministrem zdrowia. Chodziło o problemy polskiej kardiologii i kardiochirurgii. Brak pieniędzy na badania, brak sprzętu do badań, wydłużające się kolejki pacjentów czekających na najprostsze zabiegi – im więcej problemów wymieniano w czasie dyskusji, tym więcej emocji buzowało w Relidze. Uważnie mu się przyglądałem. Komentował podniesionym głosem, nie kryjąc swego oburzenia na fatalną kondycję służby zdrowia, i co raz sięgał po paczkę papierosów. W końcu zniknął na balkonie, puszczając ogromne kłęby dymu, ale po chwili był już z powrotem i znów dawał upust swojej wściekłości. Taki był. Jeśli się denerwował, to całym sobą. Jeśli się angażował, to w pełni. Jeśli postanowił, że zbuduje sztuczne serce albo otworzy własny szpital, to nic nie mogło go powstrzymać.
Zbigniew Religa budował swoją klinikę w Zabrzu od podstaw. Dosłownie. W filmie „Bogowie” jest scena, w której ówczesny docent wraz z dopiero co przyjętym do pracy personelem medycznym odgruzowuje remontowany budynek. Tutaj za kilka tygodni chce przyjąć pierwszego pacjenta. Lekarze kładą kafelki, szorują pokrytą pyłem podłogę, a Religa własnoręcznie wyrzuca pijanych budowlańców na ulicę. Choć pachnie to na kilometr tanim hollywoodzkim chwytem, nie ma w tych ujęciach przesady. Jak wspominają w książce „Religa” Dariusza Kortko i Judyty Watoły dawni współpracownicy kardiochirurga, klinikę porządkował cały personel medyczny. – Profesor zarządził, że wszyscy muszą się stawić na czyn społeczny, na ciężkie sprzątanie po budowie – opowiada chirurg, doktor Roman Przybylski. Religa mył kafelki w sali operacyjnej, pielęgniarki nosiły wiadra z wodą.
Zabrzański szpital był jego drugim domem. Żona Anna została w Warszawie, więc Zbigniew Religa spędzał w pracy każdą wolną chwilę. – Czasami spał na tapczanie w swoim gabinecie – wspomina jego była sekretarka Ewa Maksymowicz. – Nigdy nie brał dyżurów. Jak był potrzebny, zostawał na noc w szpitalu. (...) Spał tam, gdzie padł. Skoro nie brał dyżurów, nie przysługiwała mu szpitalna pościel, nie miał nawet poduszki. Meble w jego gabinecie były stare, pamiętały głęboki PRL, rozlatywały się. A gabinet to była klitka, siwa od dymu, bo jak już profesor schodził z oddziału czy bloku operacyjnego, to palił jednego papierosa za drugim.
Religa w filmie Palkowskiego jest porywczy, łatwo się wzburza, potrafi w jednej chwili zwolnić świetnego chirurga, by chwilę później przyjąć go z powrotem do pracy, kiedy wścieka się w czasie operacji, pielęgniarki zliczają jego przekleństwa. Ze wspomnień jego współpracowników wyłania się obraz choleryka, napędzanego buzującymi w nim emocjami i wręcz oślim uporem. Takim, który każe mu szukać pieniędzy na uruchomienie kliniki wszędzie, nawet u partyjnych dygnitarzy.
Tak jak poszukiwał funduszy, tak nie odpuszczał pacjentom. – Miał coś w dłoniach – opowiada w książce „Religa” prof. Marian Cichoń, jego kardiochirurg. – Operowaliśmy pacjenta, umierał nam na stole, serce nie chciało zaskoczyć. Zadzwoniliśmy po profesora z informacją, że straciliśmy człowieka. Wściekł się, zażądał, żebyśmy walczyli. Masujemy mu serce, ale bez efektu, a stary, pędząc na salę, wrzeszczy: kontynuujcie! Jezus Maria, zaraz nas ktoś oskarży o profanację zwłok, ale robiliśmy, co kazał. Nie wychodziło. W końcu profesor wszedł na salę, założył rękawiczkę, złapał serce pacjenta i od razu zaskoczyło.
Jeden z jego najbliższych współpracowników, prof. Andrzej Bochenek, wspomina w rozmowie z autorami książki, jak Religa potrafi w jednej chwili zdecydować się na wylot do Moskwy, tylko po to, by pożyczyć sztuczne serce od prof. Walerija Szumakowa, znanego rosyjskiego kardiochirurga, i ratować umierającego na stole operacyjnym mężczyznę. Innym razem wpada na pomysł, by przewieźć dawcę serca transportem wojskowym. Kilka telefonów i nazwisko Religi czyni cuda – armia podstawia samolot, do którego wjeżdża karetka. Potem było już łatwiej. Jak piszą Kortko i Watoła, piloci latali na każde wezwanie zespołu. Wystarczyło hasło „akcja serce”, a oni odpowiadali „operacja czerwony październik”. – I tak mamy godziny do wylatania, a jak mam lecieć do Bułgarii po dwa kilo pomidorów, bo żona towarzysza ma taki kaprys, to naprawdę wolimy po serce – przytacza słowa wojskowych prof. Romuald Cichoń, chirurg z zabrzańskiej kliniki.
Upór Religi napędzała wizja uruchomienia pierwszego w Polsce ośrodka przeszczepów serca. Tą wizją zarażał swoich podwładnych. Pierwsze transplantacje to walka nie tylko z czasem, ale i z nieprzychylnym zespołowi z Zabrza środowiskiem lekarskim. „Serce w naszym kraju to relikwia” – takie zdanie pada na filmie Łukasza Palkowskiego i choć dziś brzmi to dość nieprawdopodobnie, to bardzo dobrze oddaje ono podejście polskich chirurgów do transplantacji w latach 80. Ale Religa uparcie ciął skalpelem nie tylko klatki piersiowe pacjentów, ale przede wszystkim lekarski beton. Współpracownicy kardiochirurga, których odpytują Kortko i Watoła, ze szczegółami przedstawiają problemy, z jakimi musieli się zmagać. Komisje lekarskie, które nie spieszą się z wydawaniem opinii o śmierci mózgowej dawców narządów, przez co poszukiwanie serc jest niezwykle utrudnione, nieprzychylna Relidze prasa, brak pieniędzy i sprzętu medycznego. Najbliższe sztuczne serce, którym można by odciążyć chory i osłabiony organ, zwiększając tym samym szanse pacjenta, można wypożyczyć z Moskwy. Dlatego młody kardiochirurg chwyta się najbardziej śmiałych pomysłów. Jak choćby ten, by wszczepić czekającemu na dawcę pacjentowi serce... zwierzęcia.
– Musimy znaleźć szympansa – rzuca Religa w czasie pilnie zwołanego zebrania. Przecież Amerykanom udało się przeszczepić serce pawiana dwutygodniowemu wcześniakowi, a Brytyjczycy wszyli innemu dziecku serce szympansa. Doświadczenia lekarzy z Zachodu ośmielają zespół Religi. Marian Zembala, dziś profesor kardiochirurgii, a wówczas zastępca szefa zabrzańskiej kliniki, zadzwonił do zoo we Wrocławiu, ale dyrektor Antoni Gucwiński nie mógł z nim rozmawiać. Zdobycie małpiego serca nie wchodziło więc w grę. Szybko powstał plan awaryjny. Przecież serce świni jest podobne do ludzkiego. Karetka przywiozła świnię ze zwierzętarni Śląskiej Akademii Medycznej, lekarze wnieśli zwierzę do kliniki na noszach.
Przeszczep się udał, ale serce pracowało w ludzkim ciele tylko przez pół godziny. Religa jednak się nie poddał i – jak opowiadają jego współpracownicy – przekonał komisje bioetyczne do rozpoczęcia hodowli świń transgenicznych, z ludzkimi genami, których organy będą lepiej przyjmowane przez organizm człowieka. Wyszedł z założenia, że skoro trudno jest o serca do przeszczepu, należy je sobie wyhodować. Ale co ciekawe, choć był zdeklarowanym ateistą, przed ważną operacją pojechał do księdza Józefa Tischnera, by usłyszeć, co filozof będzie miał do powiedzenia na temat tak pionierskiej operacji. Tischner zgodził się, choć z pewnymi oporami. Tymczasem na serce czekał już pacjent, sportowiec, koszykarz.
Transplantacja zakończyła się sukcesem, jednak jak opowiadał po tym eksperymencie sam kardiochirurg, zwierzęcy organ był za słaby, by poradzić sobie z ukrwieniem organizmu człowieka. – To było coś, czego nie zdołaliśmy przewidzieć. Zresztą trudno powiedzieć, jak długo musielibyśmy taką świnię trenować przed zabiegiem i czy przyzwyczajenie jej do wysiłku dałoby sukces. Ale i tak osiągnęliśmy postęp, bo wydawało się, że skoro nie wystąpił nadostry odrzut, to wkrótce taki przeszczep może się nam udać – wyjaśniał Religa. I pewnie by się udał, gdyby nie alarm, jaki w prasie medycznej w 1998 roku podniósł prof. Fritz Bach z uniwersytetu Harvarda, lider w dziedzinie przeszczepów odzwierzęcych. Ostrzegł, że istnieje zbyt duże ryzyko, że groźne choroby zwierzęce zaczną przenosić się na ludzi. Pionier polskiej kardiochirurgii porzucił wówczas ten kierunek badań, jednak był to już czas, kiedy polska transplantologia szła do przodu pełną parą. Podobnie jak badania nad stworzeniem polskiego sztucznego serca, zapoczątkowane przez Pracownię Sztucznego Serca, założoną w Śląskiej Akademii Medycznej z inicjatywy Religi.
Ale obraz genialnego kardiochirurga, jaki wyłania się z tej książki, nie jest nieskazitelny. Dariusz Kortko i Judyta Watoła nie uciekają od największej słabości swego bohatera. Alkoholu. Pokazują, jak kolejne butelki znaczą jego porażki. – Kiedy umarł mi jedenasty z kolei pacjent, duszkiem wypiłem butelkę koniaku – zdradził kiedyś jednemu ze swoich chirurgów.
Ale kiedy po trzech pierwszych porażkach udał mu się czwarty przeszczep i chory z nowym sercem wyszedł z kliniki do domu, Religa – jak opowiadała mieszkająca niedaleko od niego pielęgniarka – obudził w środku nocy pół osiedla. Wyszedł na balkon i zaczął krzyczeć:
Ludzieeee! Udaaaało mi się!
Często pił do lustra w Karczmie Górniczej, czasem nietrzeźwy wsiadał za kierownicę swego zielonego dużego fiata. Autorzy „Religi” przypominają powtarzaną przez zabrzańskich taksówkarzy anegdotę o tym, jak kardiochirurg na tak zwanym podwójnym gazie uderzył autem w drzewo. Milicjant, który poczuł alkohol, od razu zabrał mu prawo jazdy. – Synek, ty się tak nie napinaj, bo i tak będziesz mi musiał ten dokument rano przywieźć– miał powiedzieć Religa. Następnego dnia funkcjonariusz potulnie odwiózł prawo jazdy do kliniki. Siła nazwiska genialnego lekarza przymykała milicji oczy. Choć nie wszyscy akceptowali jego alkoholowe ekscesy. Jak wspominał jeden z młodych lekarzy:
Byłem szczęśliwy, że mogłem pracować w tej klinice. Oglądałem profesora Religę podczas operacji i marzyłem, żeby kiedyś być choć odrobinę tak sprawny jak on. Kiedyś miałem nocny dyżur i zobaczyłem go na korytarzu. Ledwo trzymał się na nogach, odbijał się od ścian. Tej nocy przestał być dla mnie bogiem.
Żona Anna Religa odpowiedziała na te zarzuty w jednym z wywiadów. Jej słowa przytaczają autorzy "Religi":
Palenie i picie pomagały mu odreagować stres. Ale musimy wziąć poprawkę na czasy, w których to się działo. Ilość alkoholu, jaką dostawali wtedy lekarze, była niesamowita. Jeśli ten alkohol stoi i jest się zestresowanym, to wypije się jeden, drugi kieliszek. (...) W każdym razie sprawa alkoholu nie stwarzała problemów domowych.
Jest to książka o świętym, który za dużo pije, pali jak smok, klnie jak szewc, bywa niesprawiedliwy, wymaga za dużo, narzuca mordercze tempo, słucha złych podszeptów. Bywa próżny, ale jest szczery i nie zniósłby, gdyby mu ktoś stawiał pomnik z samych cnót – podsumowują w posłowiu do "Religi" Dariusz Kortko i Judyta Watoła.