Magdalena Rigamonti: Bliscy Łupaszki taktują panią jak rodzinę?
Lidia Lwow-Eberle: Chyba tak. Póki jego córka żyła, to przyjeżdżała do mnie, rozmawialiśmy o jej ojcu. Byłam z nim pięć lat. Pozwolili nam na ostatnie widzenie w więzieniu, przed jego śmiercią. Nie pozwolili małżeństwu, naszemu porucznikowi i jej żonie, która urodziła dziecko w więzieniu, a nam tak.
Dlaczego?
Nie wiem. Nie mieliśmy ślubu, bo nie było jak go wziąć. Ukrywaliśmy się na obcych nazwiskach. Co miesiąc zmienialiśmy miejsce zamieszkania. Zresztą, mnie wcale na tym nie zależało. Żyliśmy jak małżeństwo.
Jak się poznaliście?
Mieszkałam nad Naroczą, wówczas największym polskim jeziorem. Przed wojną zaczęłam studia prawnicze w Wilnie. Kiedy Sowieci opanowali te ziemie, zostałam nauczycielką. W domu mówiliśmy po rosyjsku, byłam Rosjanką, ale taką, dla której Polska to była ojczyzna. I nadal jest.
Ale z Rosjanami pani walczyła?
Z Sowietami, z komunistami, ale to później. Byłam raz w Rosji, ale serce mi tam nie biło. Drugi raz nie chciałam jechać. Moim miejscem była Polska. W 1943 roku trafiłam do pierwszego polskiego partyzanckiego oddziału.