Magdalena Rigamonti: Czy jest pani Białorusinką?
Katarzyna Bonda*: Jestem, i czuję się Polką, a Polska to moja ojczyzna, którą kocham. Do niedawna byłam przekonana, że jestem absolutnie czystej krwi Polką, ale nie, wychodzi na to, że mogę mieć również domieszkę innej krwi, niewykluczone, że białoruskiej.
To wiele tłumaczy.
Ale co tłumaczy?
To, że pani napisała antypolską książkę...
Którą zaraz będą palić na stosach, bo ważyłam się opisać nie tylko chwalebną działalność żołnierzy wyklętych? Moja książka nie jest antypolska, a historyczne wydarzenia posłużyły jako tło w mojej powieści. Nic nie przekłamuję, jedynie je wykorzystuję. Nie pisałam powieści historycznej, losy fikcyjnych bohaterów wplotłam w tło historyczne, którym była niekonieczne chwalebna działalność żołnierzy wyklętych.
Których pani nienawidzi.
To nieprawda. Nie potępiam żołnierzy wyklętych, potępiam tylko to, co robił Romuald Rajs, ps. Bury, i jego oddział. Ta historia jest dobrze udokumentowana, o mordach w 1946 r. na prawosławnej ludności cywilnej można przeczytać nie tylko w mojej książce, w IPN znajduje się sporo akt na ten temat. Zresztą na początku nie miałam planu włączania wątku "Burego" do książki, bo to powieść kryminalna, tworzona ku rozrywce. Czułam, że może to być rodzaj profanacji, że nie wypada mi pisać o pogromach dokonanych przez "Burego", bo przecież kryminał ma czytelnika bawić, a nie edukować historycznie. Ale zaraz potem zrozumiałam, że nie mogę pominąć tych wydarzeń, jeśli chcę osadzić akcję powieści w Hajnówce i okolicach.
W pani rodzinnej Hajnówce.
Właśnie. Jednak na początku moje motywacje były głównie fabularne.
No dobra, to jest napisane na początku pani "Okularnika": "Pamięci mojej babci Katarzyny, która została zamordowana w 1946 r. w pogromie wsi prawosławnych na Podlasiu".
O tym dowiedziałam się później. Przecież ja nie miałam świadomości, że tzw. sprawa "Burego", bo tak to, co się stało, jest nazywane w tamtych rejonach, jest moją rodzinną historią. Za każdym razem, kiedy przygotowuję się do pisania, najpierw robię solidną dokumentację, sprawdzam miejsca, rozmawiam z ludźmi. I kiedy przyjeżdżałam do Hajnówki, spotykałam się z ludźmi, to cały czas gdzieś to, co stało się 70 lat temu, powracało. Nie, nie dosłownie, lecz w opowieściach o relacjach polsko-białoruskich, katolicko-prawosławnych. Zrozumiałam, że sprawa "Burego" nie jest zakończona. Więcej, ona ciągle ma wpływ na ludzi tam mieszkających, zaraża kolejne pokolenie. Ja jestem trzecim pokoleniem pogromu, dorasta czwarte, ale też jest zainfekowane. Pierwsze pokolenie to ci ludzie, którzy zostali zamordowani tak, jak moja babcia, i ci, którzy o tych mordach wiedzieli, ale przez lata milczeli. Drugie to to, które pogrom przeżyło i pamięta – jak moja mama. Była wtedy kilkuletnią dziewczynką i nigdy o tym nie mówiła. Nawet słowem. Do tego stopnia, że ja, to trzecie pokolenie, dowiedziałam się o wszystkim dwa lata temu, już jako dorosła kobieta.
Od mamy?
Nie, od obcych ludzi. Od obcych ludzi dowiedziałam się też, że było coś takiego jak pogrom, a przecież ja się w Hajnówce wychowałam, chodziłam do liceum, do tzw. białorusa z wykładowym białoruskim. I nie było tak, że zaplanowałam sobie, że zaraz szybko pojadę do IPN i będę czytać dokumenty. Jednak trzeba znać mentalność tamtejszej, trochę specyficznej społeczności. Tam się o rzeczywistości nie mówi, a jeśli już, to cichutko, szeptem. Czasami nawet rzeczywistość jest zakłamywana w imię wyższego dobra, lepszego życia.
Kto zakłamuje? Polacy czy Białorusini?
Tam są katolicy i prawosławni. Zanim "Bury" zamordował, to pytał, czy ktoś jest prawosławnym, czy katolikiem. Katolikowi odpuszczał. Ubecja z kolei częściej odpuszczała prawosławnemu. Trzeba pamiętać, co się tam wtedy działo, jak ludność była podzielona. Nie wiem, czy statystycznie rzecz ujmując, ludność prawosławna częściej i chętniej niż ludność katolicka współpracowała z nową komunistyczną polską władzą. W różnym stopniu współpracowali i jedni, i drudzy, a "Bury" miał rozkaz pacyfikacji wrogów. Jednak zbrodnia pozostaje zbrodnią. Tam teraz wszystko jest przemieszane w poprzek rodzinami. Zresztą tak było i dawniej. Ktoś, kogo dziadek był Polakiem i sympatyzował z oddziałem "Burego", jest teraz białoruskim działaczem, bo kiedyś jego ojciec ożenił się Białorusinką, przyjął jej nazwisko i chłopak jest przekonany, albo był przekonany, że jest Białorusinem. Tam tzw. kundli, ludzi przemieszanych narodowościowo i religijnie, jest większość. Ja też pewnie jestem kundlem. Większość tamtejszych młodych polskich nacjonalistów, którzy walczą o niepodległą, czystorasową Polskę, chodzą z transparentami "Polska dla Polaków" na marsze ONR, ma nazwiska typowo białoruskie. Tutaj, w Warszawie, w tej Polsce ogólnopolskiej, w ogóle się nie mówi o polsko-białoruskich antagonizmach, ten problem jakby nie istnieje, a on jest, i to bardzo silny. I teraz, przy okazji gloryfikowania żołnierzy wyklętych, będzie narastał.
Również przez panią, bo pani te antagonizmy opisała. Opisała pani pogrom, inną działalność żołnierzy wyklętych.
Denerwuje mnie upraszczanie rzeczywistości. To, że dla jednych żołnierze wyklęci to wyłącznie bohaterowie, dla drugich – tylko zbrodniarze. Zależało mi na tym, by pokazać, jakim "Bury" był człowiekiem. Kiedy obedrze się go z etosu walki o niepodległą Polskę, żołnierza antykomunistycznego podziemia, katolika, to zobaczy się człowieka wycieńczonego wieloletnią walką. Jego nienawiść do ruskich, Białorusinów, kacapów wynikała z tego, że uprowadzono, dręczono, torturowano i w końcu zamordowano mu brata. To moim zdaniem wystarczy za motyw do zemsty. Zastanawiałam się, co to był za facet, w jakiej był matni, w jakiej sytuacji bez wyjścia. Mógł uciekać tylko poprzez atak. Proszę pomyśleć, prowadzi oddział, przetrzebiony, mało oficerów, nie mają broni. Pozostaje im działanie, inaczej tylko powiesić się na suchej gałęzi. Należy zdjąć z "Burego" te wszystkie konteksty polityczne, prawosławne, katolickie i spojrzeć na niego po ludzku. Trzeba także pamiętać, że choć wojna się skończyła, to dla nich, dla tych żołnierzy, nie. Strach, przeświadczenie, że są na terenie wroga, że nikomu nie mogą ufać, że za chwilę mogą zginąć, budziły to działanie, ten atak. Tak się złożyło, że na drodze "Burego" były te prawosławne wsie.
Broni go pani?
Nie bronię. Zbrodnia jest zbrodnią. Palił wsie, mordował ludzi, kilkudziesięciu wozaków on i jego ludzie, których część do tej pory nie została zidentyfikowana, bo trudno dopasować nazwiska do pseudonimów, zabili obuchami siekier. Jednak trzeba też pamiętać, że nie puszczono za "Burym" pościgu. Wydaje się, jakby nowe władze załatwiały rękami "Burego" swój interes. Nikt przecież nie wiedział, co robić z Białorusinami, tymi tutejszymi, więc może NKWD było na rękę, by "Bury" ich pozabijał. We wsi Zanie zgromadził ludzi w jednym pomieszczeniu i powiedział, że jak ktoś się przyzna do współpracy z komunistami, to resztę ludzi puści wolno. Nikt się nie przyznał i wszyscy zginęli. W kolejnych wsiach już takich zebrań nie robił, zabijał wszystkich po kolei, jak leci. Część domów i wsi została zrównana z ziemią, ale w części ocalałej zamieszkali potem Polacy. Nie udowodniono, czy w którejś z tych wsi był denuncjator, który donosił "Buremu".
Ale w pani książce pojawia się postać Staszka Gałczyńskiego, Polaka, katolika, który denuncjuje.
Fikcyjna postać, choć w każdej wsi był taki Staszek. Jednak daleka jestem od kalki, że jak Polak, to denuncjator. Napisałam scenę, w której katoliczka informuje żołnierzy, że jej sąsiadka jest prawosławna, i tym samym skazuje ją na śmierć. Ale taka sytuacja wydarzyła się naprawdę. Odsyłam do dokumentów. Przez lata pracy przeczytałam wiele akt różnych spraw, strasznych, odrażających, które człowiekowi włos jeżą na głowie. Zakładam, że to mnie w pewien sposób odwrażliwiło, że jestem bardziej odporna. Jednak kiedy zaczęłam czytać dokumenty dotyczące "Burego", tego, jak mordował na wsiach kobiety, dzieci, jak dobijano ludzi kamieniami, to nie byłam w stanie przyjmować tego ze spokojem.
Bo dotyczyło to pani osobiście.
Nie, wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam.
A jak się pani dowiedziała?
Pojechałam do faceta, który doprowadził w 1995 r. do ekshumacji 50 wozaków zamordowanych pod Puchałami Starymi. Wtedy nie przypuszczałam, że to może mnie dotyczyć. On opowiadał o kolejnych wsiach i miejscach, a ja słuchałam tych historii, chciałam wejść w nie jeszcze bardziej nie dlatego, że miałam jakieś poczucie straty. Raczej czułam wkurw, że mnie przez całe życie nikt o tym nie powiedział, że historia była przede mną i przed innymi zatajana. Czytałam zeznania ludzi, po czym okazało się, że oni zdecydowali się o pogromie mówić tylko dlatego, że wyjechali z tamtych terenów. Gdyby zostali, pewnie by milczeli. Potem okazało się, że to, co jest w IPN, to tylko wierzchołek góry lodowej. Chciałam dowiedzieć się więcej. Zaczęłam jeździć, szukać ludzi, którzy pamiętają. O tych wydarzeniach w tamtych okolicach nic nie mówi się oficjalnie, wszystko jest na ucho – możliwe, że cały czas jeszcze ze strachu. I tylko dlatego, że byłam z Hajnówki, ludzie ze mną rozmawiali. Byłam w tych sześciu wsiach, w których doszło do mordów. Pamiętam, jak usłyszałam: tam w lesie podobno są kości. I choć nie ma tam krzyża, nic, to pop co roku przychodzi i święci to miejsce. Czyli wszyscy wiedzą, że tam jest mogiła, lecz nikt o tym nie mówi, strach jest tak duży, że nikt nie odważył się krzyża postawić. Dotarłam do faceta, który chciał tam postawić krzyż, ale ludzie ze wsi mu nie pozwolili. Mówili, żeby ich w to nie mieszać, bo nie chcą mieć kłopotów.
A pani mama co mówiła?
Nie bardzo chcę o niej rozmawiać. Mama nie chciała, żebym się zajmowała tą sprawą. Podczas pogromu miała sześć lat, ocalała. Mija siedemdziesiąt lat od tamtych wydarzeń, a ona mi powiedziała, żeby tej sprawy nie ruszać. I jeszcze: wiesz, ty jesteś daleko, w Warszawie, a ja tu, w Hajnówce, zostanę. Nie mówiłam tego dotąd publicznie, ale teraz powiem: kilka miesięcy po premierze "Okularnika" mama miała udar. Oczywiście, książka nie ma z tym bezpośredniego związku, ale były sytuacje, kiedy mama słyszała różne komentarze na mój temat i o tym, co napisałam. Hajnówka to bardzo małe miasteczko, 27 tys. ludzi, w zasadzie wszyscy się znają. Po tym wszystkim zabrałam stamtąd mamę. Nie pierwszy raz książka czy też praca nad książką mają wpływ na moje życie. Kiedyś pracowałam nad książką, która częściowo działa się w Kazachstanie, w którym łamane są prawa człowieka. Zhakowano mi komputer, ktoś do mnie zadzwonił, usłyszałam, że ten ktoś wie, gdzie teraz jest moje dziecko, o której będzie u babci i jeśli ja, cytuję, się nie odpierdolę od tego tematu, to... Podjęłam decyzję, że nie piszę tej książki.
Jeździ pani do Hajnówki?
Teraz rzadko. Proszę mnie dobrze zrozumieć, to nie jest tak, że jestem walczącą prawosławną Białorusinką. Opowiedziałam historię "Burego" i tego, co się stało na ziemiach, na których się wychowałam. Bo uważałam, że to mój obowiązek. Mieszkałam tam od 4. roku życia do końca liceum i nigdy nikt nie zająknął się o "Burym". Nikt od 1946 r. do 1995 r. nie zainteresował się zwłokami zamordowanych 50 furmanów leżącymi w ziemiance. Wszyscy wiedzieli, ale nikt nic nie robił. To się mogło zdarzyć tylko tam, na tych terenach. Przecież gdyby to dotyczyło Żydów, to huczałoby na całym świecie, a że jakieś tam białorusy, to... Tam ludzie wyznają zasadę: ciszej będziesz, dalej dojdziesz. Mnie w białoruskim liceum uczono, że Polacy razem z Rosjanami rozebrali Białoruś, dlatego nie zrobiliśmy żadnego powstania, że Tadeusz Kościuszko był Białorusinem. Nie uczono nas o "Burym", o tym, co się stało w 1946 r. Mówiłam już, że tam jest wszystko na ucho. Gdyby ktoś z zewnątrz próbował się dowiedzieć, co się stało, to nigdy by mu się nie udało. Zobaczyłby sielskie miasteczko, w którym wszystko zamiera ok. godz. 17, gdzie wszystko można załatwić na gębę. Być może to specyfika wszystkich małych miasteczek, nie bez powodu David Lynch nakręcił "Twin Peaks". Oczywiście to, czego się dowiedziałam o "Burym", było paliwem, wcześniej takiego materiału na książkę nie miałam. Niektórych historii pogromu nie odważyłabym się wymyślić, bo są zbyt makabryczne, a momentami absurdalne. Nie wymyśliłabym, że wielu, obecnie prominentnych ludzi, piastujących znaczące stanowiska, było funkcjonariuszami bezpieki. Nie wiem, czy nadal tak jest, bo piszę już inną książkę, zajmuję się kolejnymi przygodami Saszy Załuskiej, podpaleniami i wiem więcej o Łodzi niż o Hajnówce.
Dlaczego nie została pani w Hajnówce?
Od dzieciństwa wiedziałam, że nie zostanę w małej miejscowości. Jeśli jest się osobą wolną, niepodległą, to w takim miejscu żyć nie można. W małej mieścinie można albo się dostosować, albo złamać, albo jak jeden z bohaterów "Okularnika" - wejść w ultrapolskość. Wszystko dlatego, że są niezałatwione, stare sprawy i nikomu nie zależy, żeby je załatwić. Kto się odważy powiedzieć głośno, że ma inne zdanie np. na temat żołnierzy wyklętych, skoro zaraz może stracić pracę, jego rodzina może stracić pracę. I wszystko zostanie załatwione po cichutku. Proste, skuteczne mechanizmy. Nikt nikogo nie zabija jak u mnie w "Okularniku", w którym pada więcej trupów, niż w Hajnówce padło pewnie od nadania jej praw miejskich.
Oj, nie lubią tam pani.
Nie wiem. Tam jest mnóstwo wspaniałych ludzi, nie potępiam wszystkiego w czambuł. Piszą do mnie, mam tam czytelników. Dziękują, że odważyłam się o tym powiedzieć. Jest oczywiście wielu, którzy uważają, że powinnam siedzieć cicho. Nawet moja matka tak uważała. Nie chodziło jej jednak o to, żebym zakłamywała rzeczywistość. Chciała mnie po prostu chronić.
"Mojej mamie – Ninie, która w wieku sześciu lat została sierotą" - to też pani dedykacja. Nie pytała pani, co się stało z babcią?
Pytałam. Niemiecki czołg babcię zestrzelił. Nie miałam poczucia braku babci, przecież jej nie było. Mama do tej pory nie chce o tym mówić. Usłyszałam od niej: jeszcze nie czas. Ale zajmę się tym, opiszę historię rodziny, kiedy skończę serię o Saszy. Wiem, że takie rzeczy trzeba robić na zimno, bez emocji.
Da się?
Musi. Pamiętam moment, kiedy ziemia się pode mną rozstąpiła, wtedy poczułam, że tracę grunt, bo zrozumiałam, że nie wiem, kim jestem. Stałam przed blokiem jednego z moich rozmówców, który opowiadał mi o sprawie "Burego", o wypieraniu, zakłamywaniu, o tym, jak ludzie sobie z tym radzą. O tym, że "jesteś tutejszy, jeśli prochy twoich przodków leżą w tej ziemi". Powiedział, że jeśli ktoś jest prawosławny, a kości bliskich leżą tu, jest Białorusinem. Wtedy zapytałam: to znaczy, że ja też? Spojrzał na mnie i mówi: to typowe, sama sobie odpowiedz. Był wieczór, prawie noc, myślałam, że jestem gotowa do pracy nad książką. Wróciłam do Warszawy, zadzwoniłam do wydawcy, powiedziałam, że potrzebuję jeszcze pół roku, i zaczęłam grzebać.
A mamie kiedy pani o tym powiedziała?
Najpierw musiałam sama się pozbierać. Książkę jej dałam. Powiedziała, że jest dumna. W książce jest scena, kiedy polskie bojówki nacjonalistyczne wchodzą na pokaz filmu Jerzego Kaliny. Napisałam tę scenę, a potem ona się wydarzyła. Pojechałam na spotkanie do jednego z miast, przyszło bardzo dużo ludzi. I nagle wchodzą oni. Młodzi, specyficznie ubrani, ustawiali się pod ścianą – jak w książce. Pomyślałam: teraz, kurwa, dostanę. A po chwili: skoro nawarzyłaś piwa, to pij. I zaprosiłam ich do przodu. Od razu wiedziałam, który jest dowódcą, którzy oficerami, żołnierzami, a którzy przyszli tylko mi wpierdolić. Ci ostatni wycofali się i zablokowali drzwi. Część podeszła. To było bardzo ciekawe spotkanie. Nikt mnie nie pobił. Rozmawialiśmy, choć żaden z nich nie przeczytał mojej książki, poinformowali się tylko na swoich nacjonalistycznych portalach, że jakaś baba, czyli ja, kala pamięć żołnierzy wyklętych i że trzeba zrobić z nią porządek. Rozstaliśmy się w zgodzie.
Kiedy pani swojej córce opowie o tym, co się wydarzyło w pani rodzinie?
Ona już dużo wie. Ma prawie 9 lat. Za jakiś czas opiszę historię mojej rodziny. Oprócz sprawy "Burego" jest kilka innych historii do opowiedzenia. Teraz jeszcze nie czas, by odgrzebywać kości. Boję się tego trochę. A może nigdy nie będę miała odwagi, żeby to zgłębiać.
*Katarzyna Bonda, pisarka, dokumentalistka oraz dziennikarka. Autorka m.in. bestsellerowych powieści "Pochłaniacz" i "Okularnik"