Przypomnijmy. Senator PO Jan Filip Libicki na swoim blogu opisał spostrzeżenia innego blogera, Wywczasa. A chodziło o okoliczności, w jakich do obrotu publicznego miały trafić ustalenia sejmowej komisji badającej katastrofę smoleńską, kierowanej przez Antoniego Macierewicza.
Otóż zdaniem Wywczasa raport Zespołu Parlamentarnego Antoniego Macierewicza wprowadziła do obrotu - w formie książkowej - prywatna spółka Rejtan, należąca do… Tomasza Sakiewicza i jego teścia Ryszarda Gitisa!!! - donosił Libicki. I dodaje, że jeśli bloger się nie myli, to coś, co jest własnością intelektualną wszystkich obywateli - bo druki instytucji publicznych z definicji nie mają praw autorskich - publicznie dostępne nie jest (bo bloger ten twierdzi, że raport jest nie do zdobycia w internecie), ale stanowi za to źródło finansowych korzyści prywatnych osób!!!
Libicki pisał także, że w takiej sytuacji można domniemywać, iż polski obywatel - zwłaszcza ten zainteresowany pracami Zespołu Parlamentarnego - jest najprawdopodobniej okradany.
>>>Libicki uderza: Czy Macierewicz z Sakiewiczem okradają Polaków?
Na te zarzuty odpowiada Tomasz Sakiewicz, który pisze, że warto pokazać, jak bardzo dorobił się na walce o wyjaśnienie katastrofy smoleńskiej.
Najnowszy raport komisji Antoniego Macierewicza został wydrukowany przez spółkę, którą zakładałem, ale nigdy nie pobrałem z niej ani grosza. Od pewnego czasu nie jestem też jej udziałowcem. W swoim życiu założyłem kilkanaście spółek, fundacji i stowarzyszeń, nie wspominam już o reanimowaniu ruchu klubów „GP”. W większości z nich funkcje pełniłem społecznie albo - jak w przypadku wydawcy "Codziennej" - zastawiłem większość swojego majątku, by miała pieniądze na start. Cały czas zasiadam w fotelu naczelnego honorowo. To wszystko po to, by animować życie medialne i społeczne, które funkcjonuje u nas najgorzej w UE - pisze Sakiewicz w salonie24.pl
Redaktor przypomina, że pośrednio przez sprawę katastrofy smoleńskiej został wyrzucony Polskiego Radia i stracił szansę na przywrócenie programu w TVP zdjętego nagle 9 kwietnia 2010 roku.
Czasem zaglądam do listów z banku informujących o debecie na moim koncie, patrzę na ponaglenia zapłaty rachunków i kredytów i zastanawiam się, czy było warto? Muszę się przyznać, że warto. Ja się rzeczywiście dorobiłem. Nieznani mi ludzie podchodzą do mnie na ulicy i dziękują za "Gazetę Polską" i za wszystko, co robimy - to niemal codzienna scena - czytamy na blogu Tomasza Sakiewicza.
Redaktor naczelny podaje konkretne przykłady podziękowań.
Pewien sprzedawca biżuterii zatrzymuje mnie i zaprasza na kawę. Pani Monika w winiarni w Juracie nie chciała przyjąć ode mnie zapłaty za wino. Setki ludzi ślą mi na każde święta życzenia. Tysiące chce się spotkać i porozmawiać. To jest dużo więcej warte niż pieniądze. Takiego kapitału nie ma żaden biznesmen ani nawet wielu polityków. Dostałem ludzką wdzięczność i ich serca. To, że drażni to różne postacie żerujące na scenie politycznej, też jest moim sukcesem. Właśnie tak mają reagować miernoty, gdy dzieje się coś ważnego i dla nich niezrozumiałego - pisze Sakiewicz.
Jest jednak jeszcze coś cenniejszego, najcenniejszego. Mam poczucie, że w chwili próby nie zawiodłem, że kiedy inni kalkulowali, ja mówiłem i pisałem prawdę. Często towarzyszyła mi jedynie grupka najwierniejszych współpracowników. Poszli ze mną na niepewny los i powoli widać, że mieli rację. Wprawdzie nikt z nich się nie dorobił. Niemal wszyscy zostali wyrzuceni z różnych mediów elektronicznych. Możemy jednak sobie śmiało spojrzeć w oczy i każdy z nas, nawet widząc, jak jesteśmy poniewierani, powtarza to samo co ja - warto było - kończy redaktor naczelny "Gazety Polskiej".