Nasze babcie są przede wszystkim chodzącymi stacjami meteorologicznymi - "Idzie deszcz, czuję to w kościach". Czy taką prognozę pogody można zlekceważyć? Okazuje się, że nie. W Instituto Poal de Reumatologia w Barcelonie poddano badaniom 130 pacjentów cierpiących na zwyrodnienie lub reumatoidalne zapalenie stawów.

Reklama

Okazało się, że badani częściej skarżyli się na ból, gdy ciśnienie atmosferyczne spadało. Pacjenci z zapaleniem stawów reagowali również na obniżoną temperaturę. Zdaniem naukowców istnieje ścisły związek między bólem stawów a zmianami pogodowymi. Może więc, wychodząc z domu, warto wziąć ze sobą parasol, jeśli nasza babcia narzeka na łamanie w kościach.

Jeśli sięgniemy po parasol, babcia z pewnością przypomni nam też, by ciepło się ubrać, bo inaczej się przeziębimy. Dotychczas naukowcy nie zajmowali się tak trywialnym zagadnieniem, ale badacze z Cardiff University odważyli się podjąć próbę weryfikacji babcinej tezy. 90 ochotnikom kazano przez 20 minut trzymać stopy w zimnej wodzie, podczas gdy drugie tyle zostało w ciepłych skarpetkach. Jakie były efekty?

Wśród osób z pierwszej grupy w ciągu następnych pięciu dni pojawiło się dwukrotnie więcej zachorowań niż w grupie drugiej. Profesor Ronald Eccles z Common Cold Centre tłumaczy, że chorzy musieli być zarażeni wcześniej, ale wyziębienie spowodowało pojawienie się symptomów. I dodaje, że warto stosować się do innych babcinych rad, takich jak ta dotycząca zakrywania szalikiem nosa na chłodzie - rzeczywiście utrudnia złapanie przeziębienia.

A kiedy i tak nas dopadnie - warto pić herbatę z miodem. Zimne powietrze powoduje zwężanie się naczyń krwionośnych w nosie, co osłabia ochronę organizmu przed wirusem. Natomiast herbata z miodem zwiększa ilość wydzieliny w nosie, która przechwytując wirusy i bakterie, nie pozwala im wniknąć do organizmu.

Rację mają również ci, którzy mówią, że jedzenie jabłek wystarczy, by uniknąć wizyt u lekarza. I nie chodzi o takie drobnostki jak przeziębienie - jedzenie jabłek pomoże uniknąć raka piersi i jelita grubego. Wyniki badań prowadzonych przez naukowców z University of Ulster potwierdzają, że substancje zawarte w jabłkach mogą powstrzymywać rozwój komórek rakowych. Natomiast na Cornell University u karmionych jabłkami szczurów zanotowano spadek zachorowań na raka. Wystarczy więc spożywanie przez człowieka kilku jabłek dziennie, a uniknie on kłopotów. I tyle właśnie zalecają jeść babcie.

Niebezpieczne kąpiele

Reklama

Nauka idzie jednak w sukurs nie tylko babciom. Choć i one często twierdzą, że gorące kąpiele prowadzą do bezdzietności. Okazuje się mianowicie, że gorące kąpiele zmniejszają zdolność reprodukcyjną mężczyzn - ta powtarzana od lat prawda zyskała naukowe potwierdzenie. Badacze z Uniwersytetu z San Francisco poprosili grupę mężczyzn o to, by długie moczenie się w gorącej wodzie zamienili na krótki prysznic. U połowy z nich liczba plemników zwiększyła się o niemalże 500 procent! Pozostali badani byli zaś... palaczami i winą za brak reakcji na zmianę należy obarczyć nałóg.

Dr Graham Greene z University of Arkansas for Medical Sciences ostrzega więc przyszłych ojców: "Doradzałbym każdemu mężczyźnie, który planuje poczęcie dziecka, unikanie temperatur wyższych niż 37 stopni Celsjusza. Jeśli zdecydujemy się na serię gorących kąpieli, sperma może wrócić do normy dopiero po pół roku". Nie bez powodu jądra produkujące spermę umieszczone są w mosznie, dzięki czemu możliwe jest utrzymanie ich w temperaturze nieco niższej niż temperatura organizmu i ruchliwość plemników oraz ich liczba nie ulega zmianie. Zatem panowie, jeśli planujecie zostać ojcami, zamiast wanny montujcie w swych łazienkach kabiny prysznicowe.

Lekarstwo na miłość

Aby jednak doszło do spłodzenia potomków, najpierw trzeba znaleźć tę drugą osobę. Nauka nie sprawdziła jeszcze, ile prawdy kryje się w starych recepturach, według których niezawodnym środkiem na zdobycie czyjegoś uczucia jest zażycie lubczyku, ale spieszy z pomocą nieszczęśliwie zakochanym. Z nieszczęśliwej miłości można się wyleczyć. A pomoże w tym melatonina.

Zdaniem niektórych naukowców istnieje ścisły związek między zapadaniem na chorobę zwaną miłością a aktywnością tych obszarów mózgu, które odpowiadają za wydzielanie się dopaminy, czyli hormonu szczęścia umożliwiającego odczuwanie przyjemności. U zakochanych obserwujemy wiele zmian w zachowaniu i fizjologii. Przede wszystkim u "chorego" dopamina wydzielana jest w większych ilościach, przez co jest on wręcz opętany pragnieniem bezustannego przebywania w towarzystwie obiektu swej obsesji.

Gdy jego uczucie nie spotyka się z wzajemnością, antidotum - czyli lekarstwem na miłość - może być melatonina, hormon produkowany przez szyszynkę, który blokuje wydzielanie dopaminy. Leczniczą dawkę należałoby zażyć i czekać, aż zakochanie przejdzie. Lek nie wszedł jeszcze do produkcji, ale naukowcy z Tabriz Medical University prowadzą badania nad terapeutycznym wykorzystaniem hormonów.

Radosny grubasek

Ale aby się szczęśliwie zakochać, wcale nie trzeba mieć figury modelki. Rację mają ci, którzy twierdzą, że kochanego ciałka nigdy za wiele. Jowialne grubasy patrzą na świat przez różowe okulary, a nic tak nie przyciąga jak ludzie tryskający optymizmem. Według naukowców z kanadyjskiego Lakehead University z pewnością szczególnie sprawdza się to w odniesieniu do kobiet.

A zatem nagromadzony tłuszczyk nie powinien nas martwić, wręcz przeciwnie. Dzięki niemu unikniemy złego humoru, a w dodatku - paradoksalnie - im bardziej tyjemy, tym rzadziej zapadamy na depresję. Wraz z dodatkowymi kilogramami rośnie bowiem poziom wytwarzanego w organizmie estrogenu. Ten zaś ma wpływ na poziom seratoniny w mózgu, a zatem odpowiada za nasze dobre lub złe samopoczucie.

Naukowcy przebadali grupę młodych kobiet, zestawiając ich wskaźnik BMI uwzględniający zależność między wzrostem a wagą z deklarowanym samopoczuciem. Z badań wynikło, że im wyższy wskaźnik BMI, tym rzadziej notowano u badanych depresję, lęki i złe samopoczucie. I odwrotnie, najszczuplejsze osoby narzekały na nie najczęściej.

Pan z brzuszkiem

Ale i panowie nie powinni się wstydzić dodatkowych kilogramów. Warto "dobrze wyglądać". Okazuje się bowiem, że brzuszek piwosza wcale nie jest oznaką lenistwa i zaniedbania, lecz ewolucyjnym wynalazkiem będącym naszą polisą na starość. Brzuszek zaczyna się formować już po trzydziestce i mimo próśb, gróźb i intensywnych ćwiczeń nie daje się zlikwidować.

Z każdą dekadą przybywa kolejnych kilogramów, średnio od trzech do pięciu. Jednocześnie rokrocznie zmniejsza się masa mięśniowa. Może to mieć związek z tym, że mężczyźni w pewnym wieku nie odmawiają sobie przyjemności podniebienia, jednak według naukowców z Izraela zwiększanie się ilości magazynowanego tłuszczu potwierdza ich hipotezę "młodego łowcy".

Hipoteza ta odsyła nas do czasów, kiedy polowanie było nie rozrywką znudzonych arystokratów, lecz koniecznością. Aby mogły się rozwijać mięśnie niezbędne młodemu myśliwemu do pościgu za zwierzyną, tłuszcz nie był gromadzony w niższych partiach ciała, lecz służył do budowy mięśni. Kiedy mężczyzna z racji coraz bardziej podeszłego wieku kończył karierę łowcy, procesy metaboliczne ulegały zmianie i organizm przestawiał się na magazynowanie zapasów niezbędnych na starość. Zatem brzuszek piwosza to relikt naszej przeszłości. Naukowcy twierdzą, że przybieranie na wadze miało nam zrekompensować straty w masie mięśniowej i umożliwić dożycie późnej starości.

Okularnicy są bardziej inteligentni

A co ze wzrokiem "młodego łowcy"? Tak jak potrzebne mu były silne mięśnie, tak samo niezbędny był znakomity wzrok. Przecież krótkowidz to kiepski łowca i z pewnością nie byłoby mu łatwo przeżyć w paleolitycznej dżungli. Jak zatem doszło do tego, że w ludzkiej populacji krótkowzroczność jest tak powszechna? Czyżby babcie miały rację, mawiając: "nie czytaj tyle, bo oczy popsujesz"? Po części tak.

Naukowcy z Queen Mary Hospital oraz University of Hong Kong odkryli, że geny odpowiedzialne za krótkowzroczność przetrwały, ponieważ łączą się z inteligencją. I to tłumaczy z kolei okularnika mądralę. Dotychczas tłumaczono to biologicznym związkiem między wykształcaniem się wzroku a rozwojem mózgu. Niedawno powstała inna hipoteza: za inteligencję i ewentualne kłopoty ze wzrokiem odpowiedzialny jest ten sam gen, krótkowzroczność zaś uaktywnia czynnik środowiskowy.

Jak na dzieje ludzkości pojawił się on stosunkowo niedawno i co ciekawe, miał ścisły związek z rozwojem cywilizacji. Za powszechność krótkowzroczności odpowiedzialne jest bowiem stworzenie pisma. Jak widać - babcie zawsze mają rację. Szkoda tylko, że nie mają jakiegoś powiedzonka na temat globalnego ocieplenia albo lekarstwa na AIDS.