Radosław Korzycki: Zaczyna się procedura wyłaniania pierwszego prezydenta Unii Europejskiej. Od dłuższego czasu najwięcej mówiło się o powierzeniu tej misji byłemu brytyjskiemu premierowi Tony'emu Blairowi. Z drugiej strony tzw. wczesny faworyt rzadko zwycięża w ostatecznej rozgrywce. Jakie ma on pana zdaniem szanse?

Reklama

Daniel Cohn–Bendit: Niewielkie i to z kilku powodów. Po pierwsze nie ma on za dużego poparcia nawet wśród Brytyjczyków, chociaż Gordon Brown się za nim wstawił. Po drugie, co znacznie ważniejsze, to bardzo zły kandydat.

Dlaczego?
Ma poważne grzechy na sumieniu. Przede wszystkim Irak. Zachował się jak reprezentant interesów Stanów Zjednoczonych, dosłownie jak rzecznik George'a W. Busha. Najpierw legitymizował na forum Europy informacje o tym, że reżim Saddama Husejna posiada broń masowego rażenia, potem nakłaniał wszystkich do uczestnictwa w wojnie wbrew powszechnej racji stanu. Ale jego większym przewinieniem jest to, że nie zrobił żadnego kroku w stronę pokoju na Bliskim Wschodzie.

I to go dyskwalifikuje?
Tak. Tony Blair jest całkowicie nieodpowiednią osobą do zajęcia takiego stanowiska.

Ale – mimo wszelakich zastrzeżeń moralnych i ideologicznych – to najsilniejszy kandydat lewicy, którą pan w końcu reprezentuje. W końcu w krajach UE dominuje dziś centroprawica i jej znacznie łatwiej przyjdzie wytypować swojego przedstawiciela. Czy lewica nie powinna się wokół Blaira zjednoczyć?
Dziś na lewicy nie ma żadnej wspólnej idei. Socjaliści przechodzą największy od lat kryzys, nie tylko we Francji i Niemczech. Pojęcie socjaldemokracji jest dzisiaj chore. Cały projekt trzeba zreformować. I to jest główny problem tej formacji, a nie brak jakiś wyraźnych osobowości, potencjalnych liderów. A już na pewno Tony Blair nie ma prawie nic wspólnego z lewicą. Z drugiej strony, nawet biorąc pod uwagę kryzys, znalazłby się szereg lepszych kandydatów na jakiekolwiek unijne stanowiska, np. Joschka Fischer. On na pewno sprawdziłby się w tej roli. Problem w tym, że nie udałoby się znaleźć większości dla jego kandydatury.

Reklama

Kogo zatem spośród liczących się kandydatów widziałby pan na stanowisku prezydenta UE?
Chyba Jeana-Claude'a Junckera, wieloletniego premiera Luksemburga. Jest co prawda konserwatystą i chadekiem, ale cechuje go też silny proeuropeizm. To bardzo sprawy polityk, który potrafi myśleć kategoriami dobra wspólnego. No i ma duży autorytet na europejskich salonach.

A czy uda się go wybrać bez turbulencji?
To już zupełnie inna sprawa. Mam poważne wątpliwości, czy przebiegnie to właściwie. Cała polityczna i medialna oprawa tego wydarzenia zaczyna przpominać cyrk. Zdaje się, że Angela Merkel i Nicolas Sarkozy dość cynicznie podchodzą do tego.

Reklama

Jak to?
Szukają człowieka, który byłby cały czas do ich usług. Procedura wyłaniania zarówno prezydenta Rady Europejskiej jak i ministra spraw zagranicznych staje się powoli karykaturą demokracji. Traktat z Lizbony miał uzdrowić unijne mechanizmy, a tymczasem niewiele się zmieniło.

Jest aż tak źle?
W fatalnej pozycji znalazł się Parlament Europejski, w końcu najbardziej zdemokratyzowana z unijnych instytucji, bo przecież w całości wybierana przez obywateli. Porozumienie lizbońskie zakładało zwiększenie jego kompetencji. Jak się okazuje nic z tego nie wyszło. Parlamentowi nie udało się przeforsować pomysłu na komisję, która dokonałaby selekcji kandydatów na te najważniejsze stanowiska w strukturach europejskich. Wychodzi na to, że unijna legislatywa nie ma prawie nic do powiedzenia na temat kierunku, w jakim będzie zmierzać Europa.

p

*Daniel Cohn-Bendit – polityk niemiecko–francuski, jednen z przywódców ruchu studenckiego w 1968 r., od dziesięciu lat poseł do Parlamentu Europejskiego, w kadencjach 1999-2004 i 2004-2009 oraz obecnej (2009-2014) współprzewodniczący Grupy Zielonych – Wolny Sojusz Europejski