MARCELI SOMMER: Czy pan, reprezentant młodej polskiej lewicy, wiązał z rządami Tuska jakieś nadzieje, które mógłby pan po tych dwóch latach zweryfikować?
SŁAWOMIR SIERAKOWSKI: Nie miałem złudzeń. Jeśli coś mnie zaskoczyło, to głównie stopień niesuwerenności tego rządu. Na niespotykaną dotąd skalę ekipa PO – PSL podporządkowała się doraźnie panującym opiniom w mediach i w sondażach. Niemal każda decyzja rządu zależy od jej potencjalnej popularności. W odstawkę poszły nie tylko obietnice wyborcze, ale właściwie każdy projekt, który z jakichś powodów okazał się choć trochę kontrowersyjny. Zresztą wydaje się, że to nie jest tylko kwestia takich, a nie innych wyborów Platformy, ale zasadniczej zmiany funkcji i charakteru polityki w całym świecie zachodnich demokracji. Sondaże, marketing polityczny, administrowanie status quo zamiast reform, politycy jako celebryci – to wszystko są cechy tego, co filozofowie współczesności nazwali postpolityką.
W przypadku tego akurat rządu lewica powinna chyba być zadowolona, że nie realizuje swojego programu…
Tak i nie. Z jednej strony to prawda: wprowadzenie rozwiązań takich jak podatek liniowy trzy razy 15, komercjalizacja wyższych uczelni czy plan Hausnera dla kultury oznaczałoby znaczące zwiększenie nierówności w polskim społeczeństwie. Ale decyzje niepodjęte mają także realne konsekwencje. To nie tylko zaniechania, a więc to, co ekonomiści nazywają kosztem utraconych możliwości, ale przyzwolenie na dalszy rozwój patologii – w służbie zdrowia, w sprawie in vitro, w edukacji. Nie mówiąc o ogólnej demoralizacji, jaka wynika z niepoważnego traktowania ludzi, którym się coś obiecuje, a później nie dotrzymuje tych obietnic i uwagę zajmuje fajerwerkami marketingowymi.
Platforma jest partią wywodzącą się ze środowisk liberalnych. Czy po dwóch latach jej rządów Polska jest bardziej liberalnym krajem niż w 2007 roku?
Zależy oczywiście, o jakim liberalizmie mówimy. Jeśli przyjąć polski obyczaj i liberalizmem nazywać fanatyczną wiarę w zbawienne możliwości wolnego rynku, to akurat rządy PO niewiele tu zmieniły. Polska jest bardziej liberalna niż np. 5 lat temu, ale to głównie za sprawą Prawa i Sprawiedliwości, które obniżyło podatek dochodowy i składkę rentową. Jeśli chodzi o finanse publiczne, Platforma nie dokonała żadnych poważniejszych zmian. Zapewne dlatego, że jak mówią sondaże, nawet wśród wyborców PO przeważają poglądy socjaldemokratyczne na sprawy gospodarcze. Na przykład 68 proc. elektoratu PO uważa, że władze powinny dbać o to, by każdy mógł znaleźć pracę. 45 proc. wyborców PO deklaruje, że powinna istnieć górna granica zarobków, aby nikt nie zarabiał dużo więcej niż inni. 55 proc. wyborców PO sądzi, że władze powinny dbać o to, aby nikt nie żył zbyt dobrze, gdy inni żyją w ciężkich warunkach. 67 proc. elektoratu PO twierdzi, że biednym ludziom powinno się stwarzać więcej możliwości niż bogatym. 52 proc. wyborców PO wyraża opinię, że różnice w zarobkach powinny być stale zmniejszane (Instytut Badań Społecznych i Międzynarodowych Fundacji im. Kazimierza Kelles-Krauza we współpracy z ośrodkiem badawczym Mareco Polska). Oczywiście po drugiej stronie są media, które stale naciskają na „reformy”, co po polsku od dawna jest synonimem dalszego urynkowienia kolejnych sfer życia społecznego. A gdy PO znajduje się w tej przykrej sytuacji, że po jednej stronie są nieme opinie Polaków, a po drugiej mediów, możemy mieć pewność, że PO nie zrobi na wszelki wypadek nic. Zauważmy, że liberalizm klasyczny albo po prostu bezprzymiotnikowy wcale nie wzywa do deregulacji zawsze i wszędzie, ale do zagwarantowania wolności każdej jednostce. Jedną z takich gwarancji jest według liberałów własność prywatna, ale nie za cenę takich nierówności, które dawałyby jednemu człowiekowi faktyczną władzę nad drugim. Klasycy liberalizmu od Johna Stuarta Milla do Johna Rawlsa doskonale wiedzieli, że każdemu należy zagwarantować minimum materialne, żeby mógł realnie korzystać z wolności publicznej. Gdyby PO była partią naprawdę liberalną, nie lekceważyłaby na przykład projektu ustawy o pomocy prawnej dla ubogich, który sama złożyła, a który gdzieś utknął w konsultacjach, bo nie obchodzi ani mediów, ani środowisk biznesowych.
A liberalizm w szerszym znaczeniu? Polityczny, obyczajowy?
Także z tego punktu widzenia trudno uważać PO za partię liberalną. Doskonałym uosobieniem jej stosunku do wolności obyczajowej jest Elżbieta Radziszewska – minister do spraw równouprawnienia, która nie wierzy w równouprawnienie i w związku z tym nie robi absolutnie nic dla tej sprawy. To trochę tak, jakby Renatę Berger zrobić szefową Państwowej Komisji Wyborczej. PO nie zrobiła też nic, żeby odkatechizować sferę publiczną, raczej się do niej przystosowała.
Jarosław Gowin otwarcie wyraził doktrynę unikania przez rząd sporów z Kościołem już dawno temu…
Tylko pamiętajmy, że mówimy o unikach w kraju, gdzie – jak celnie zauważył Adam Szostkiewicz – kompromisem światopoglądowym nazywamy to, czemu nie przeciwstawiają się biskupi. PO akceptuje skrajnie konserwatywne prawo antyaborcyjne, podporządkowanie szkół jednemu wyznaniu, dystansuje się od uznania praw mniejszości. Kolejnym typowym przykładem polityki Platformy jest najnowszy projekt delegalizacji hazardu, który propagowany jest, podobnie jak wcześniej kastracja pedofilów, z iście bushowskim moralnym zadęciem. Polityka represji jako odpowiedź na realny problem społeczny jest nie tylko antyliberalna, ale skrajnie nieskuteczna. Kryminalizacja problemu uzależnień, tak w odniesieniu do narkotyków, jak do hazardu, prowadzi do odwrotnych skutków niż deklarowane na konferencjach prasowych.
A co z „liberalnym skrzydłem Platformy”?
Jego liderem jest podobno poseł Palikot, który odgrywa rolę błazna, więc wydaje się bardziej liberalny niż inni. Jak ktoś wali setę z gwinta na ulicy przed kamerami, to na tle rozmodlonego redaktora katolickiej rozgłośni może się wydawać liberalny. Aż się człowiek nie może nadziwić, jak taki figlarz może liczyć na tak wielką życzliwość finansową nie tylko biednych studentów, ale i staroświeckich emerytów zasilających maksymalnymi wpłatami budżety jego kampanii wyborczych. Palikot reprezentuje takie poglądy, jakie są w danym momencie partii potrzebne. Kiedy chodzi o zaatakowanie PiS za zbytni konserwatyzm, to występuje z pozycji liberalnych, ale kiedy chodzi o spekulacje na temat orientacji seksualnej Jarosława Kaczyńskiego – właściwie z faszystowskich albo ubeckich.
A liberalizm w potocznym rozumieniu, jako projekt modernizacyjny?
Tu nie dzieje się właściwie nic. Rząd chwali się umowami na budowę autostrad, ale dotąd podpisał umowy zaledwie na 210 kilometrów autostrad i – uwaga – na 14 kilometrów dróg ekspresowych. W tę część obietnic wyborczych uwierzyć mogą więc jedynie ci, którzy mieszkają między Elblągiem i Pasłękiem, tam gdzie biegnie modernizowana trasa S7. Inicjatywy w sferze edukacji skończyły się na razie na nieudolnym projekcie wprowadzenia 6-latków do szkół.
Za nic poza bezczynnością pan Platformy nie pochwali?
Owszem, te rządy są bardziej estetyczne niż poprzednie, bo też się na estetyce koncentrują. Z pewnością sensowniejsza jest polityka zagraniczna. Przede wszystkim jednak poważne rzeczy zaczęły się dziać w polityce kulturalnej. Minister Bogdan Zdrojewski i jego urzędnicy zajmują się konkretnymi rzeczami, stale konsultują się z ludźmi kultury, budują nowe instytucje, mają najwyższy ze wszystkich resortów procent wykorzystani środków unijnych.
Ma pan na myśli też Kongres Kultury Polskiej, na którym szeroko reprezentowani byli polscy artyści i redakcja Krytyki Politycznej? (podejrzewam, że mi wytną to sformułowanie, ale nie mogłem sobie odmówić J)
Akurat Kongres, przez rażącą nieobecność premiera, powinien być dla rządu wydarzeniem cokolwiek ambarasującym. W tej trudnej sytuacji Bogdan Zdrojewski zachował się godnie. Choć specjalne podziękowania należą się Leszkowi Balcerowiczowi, którego absurdalne wystąpienie na Kongresie miało decydujący wpływ na integrację środowisk kulturalnych wokół sprzeciwu dla komercjalizacji kultury. Niestety, również do pochwał dla resortu kultury trzeba dodać łyżkę dziegciu, niezawinioną raczej przez ministra: media publiczne. Zniesienie abonamentu, długotrwałe wsparcie dla rządów Farfała w TVP i inne decyzje rządu, które de facto zmierzają do ich likwidacji. Tymczasem to media publiczne stanowią dla większości Polaków główny podmiot upowszechniający kulturę.
Ale pod tym względem nie można akurat zarzucić rządowi sprzeniewierzania się swojemu programowi politycznemu…
Jeśli programem politycznym rządu miała być destrukcja, a nie naprawa mediów publicznych, to jest to przecież jeszcze gorsze zachowanie niż wszystkie skandaliczne zabiegi o podporządkowanie telewizji i radia partiom politycznym, które znamy z przeszłości.
A jak się ma otwarta, liberalna debata o polityce, wolność słowa?
Generalnie przez całe dwudziestolecie problem z polską demokracją polegał na dysfunkcjonalności konfliktu politycznego. Owszem, demokracja to taki system, w którym politycy powinni się kłócić, ale tak, żebyśmy my, obywatele, mogli dzięki temu dostać paletę możliwych rozwiązań w sprawach gospodarczych, światopoglądowych i innych. W Polsce jednak daliśmy sobie narzucić jeden, bezalternatywny model modernizacji gospodarczej i w związku z tym prawie cała para politycznego sporu poszła w gwizdek. Dwie dekady debat głównie o agentach i lustracji to przecież symptom braku realnego sporu w najważniejszych sprawach. Jak nie można się naprawdę pospierać o podatki albo prywatyzację, bo każdy o innym stanowisku niż dominujące nazwany zostanie populistą, to sferę publiczną wypełnią tematy drugorzędne, bo jakoś różnić się trzeba. To zagrożenie nie tylko dla rozwoju, ale dla zupełnie podstawowych wartości jak pluralizm. No bo co to za pluralizm, gdy do wyboru mamy obronę III RP lub IV RP? Nie ma w Polsce liberałów, socjaldemokratów i konserwatystów, są albo obrońcy układu, albo obrońcy normalności.
Jak to? A słynny spór pomiędzy Polską solidarną a liberalną?
Jest fikcyjny. Reprezentanci Polski solidarnej populistycznie żerują na frustracjach wykluczonych, organizując im seanse nienawiści, a zwolennicy Polski liberalnej są liberalni jedynie na tle tych pierwszych.
Krótko mówiąc: Polskę czekają jeszcze dwa stracone lata?
Na to wygląda. I pan, i ja wiemy, że jeśli jakiś rząd chce wprowadzać poważne reformy, to robi to na samym początku, bo wtedy jest jeszcze szansa na nadrobienie ewentualnych strat wizerunkowych, skutku poważnych decyzji politycznych. Bo takie zawsze jednym się będą podobać, a drugim nie. Niestety, ten rząd poparcie chce mieć cały czas i możliwie u wszystkich, a jego głównym celem są wybory prezydenckie.
To może po wyborach?
Po wyborach, zakładając, że wygra je Donald Tusk, usłyszymy, że czas na działanie przyjdzie dopiero po wyborach parlamentarnych, bo w koalicji z PSL nie sposób przeprowadzić kluczowych reform. I tak w koło Macieju.
To lenistwo czy mechanizmy postpolityki?
To połączenie tradycyjnego cynizmu z postpolitycznym. Podobny kryzys demokracji mamy niemal wszędzie w zachodnim świecie. W takich sytuacjach, zamiast ekscytować się Palikotem, Kaczyńskim albo Napieralskim, wrócić należy do wartości podstawowych i budować fundamenty pod odrodzenie poważnej polityki.
Sławomir Sierakowski, redaktor naczelny Krytyki Politycznej i dyrektor centrum kultury Nowy Wspaniały Świat