Jedna trzecia budżetu UE wydawana jest na tzw. politykę spójności czyli na rozwój infrastruktury, przedsiębiorczość, poprawę sytuacji na rynku pracy, ochronę środowiska, naukę. W latach 2007-2013 budżet UE na tego rodzaju przedsięwzięcia, w sumie przekracza 340 mld euro, z czego dla Polski przeznaczono prawie 1/5, bo 65,2 mld euro. Ze wsparcia unijnego korzystają wszystkie kraje członkowskie. Kraje biedniejsze otrzymują relatywnie więcej i na znacznie szerszy wachlarz projektów niż kraje bogatsze. Te ostatnie otrzymują pomoc tylko na projekty finansowane przez Europejski Fundusz Społeczny i Europejski Fundusz Rozwoju Regionalnego, a więc projekty z zakresu m.in. polityki rynku pracy czy przeciwdziałania wykluczeniu społecznemu. Z Funduszu Spójności, przeznaczonego na największe i najdroższe projekty infrastrukturalne korzysta tylko 14 krajów.
Polska ma dostęp do wszystkich funduszy. Jak zapewnia rząd, środki z pierwszego okresu naszego członkowstwa w UE (Narodowy Plan Rozwoju 2004-2006) wykorzystaliśmy w pełni, co - dla państwa dopiero startującego w UE - jest powodem do satysfakcji. Większy niepokój budzi absorpcja środków unijnych z obecnie realizowanego okresu programowania 2007-2013. Czy na pewno wykorzystamy przyznane nam 65 mld euro?
Komisja robi statystyki
Z informacji uzyskanych z Komisji Europejskiej wynika, że 6 stycznia 2010 r. Polska była na 14 miejscu wśród 27 krajów członkowskich, jeśli chodzi o wydatkowanie funduszy europejskich. Dane dotyczą sumarycznie wszystkich trzech funduszy: społecznego, regionalnego i Funduszu Spójności. Mają one specyfikę: do rzeczywistych wydatków danego kraju certyfikowanych do Komisji Europejskiej, ta ostatnia dodaje zaliczkę, którą komisja przesyła każdemu z krajów na realizację programów. Zaliczka jest spora, a sposób jej obliczania dość skomplikowany. Można przyjąć, że wynosi około 7 proc. środków UE przyznanych na lata 2007-2009 dla krajów starych i około 9 proc. dla krajów nowych. Ten sposób zestawienia wydatków funduszy strukturalnych bez wątpienia poprawia humor urzędników unijnych wskazując znacznie wyższe wydatkowanie niż ma ono miejsce w rzeczywistości (zaliczka nie jest bowiem rzeczywistym wydatkiem), ale utrudnia analizę danych postronnemu obserwatorowi, ponieważ kraje nowe mają wynik o około 2 proc. wyższy niż stare z tytułu większej zaliczki. Widać to było w zestawieniu wydatkowania jeszcze w maju zeszłego roku. W pierwszej piątce znalazły się aż cztery nowe kraje: Litwa, Estonia, Węgry i Rumunia (wydane od 10 do 11,8 proc. przyznanej każdemu z tych krajów kwoty na lata 2007-2013). Jednak pierwsze miejsce w Europie uzyskała Irlandia (13,6 proc.), znana z konsekwentnego i efektywnego wyciskania z kasy brukselskiej wszystkiego, co się da.
W maju 2009 r. w zestawieniu KE Polska zajmowała 6 miejsce w Europie, z wynikiem niewiele przekraczającym kwotę przesłanej nam zaliczki (9,7 proc.). Najgorsze wyniki uzyskało w tym czasie 10 państw starych (Belgia, Dania, Grecja, Hiszpania, Francja, Włochy, Luksemburg, Holandia, Finlandia, Wielka Brytania), których wydatkowanie niewiele przekraczało ponad zaliczkę uzyskaną z KE na realizację programu.
czytaj dalej
Pozycja w defensywie
Dane ze stycznia 2010 r. pokazują, że system już ruszył, a kraje członkowskie zaczynają wydawać pieniądze. Jedne lepiej, drugie gorzej. Nowe kraje, które w maju 2009 r. wygrywały z innymi nie z powodu sprawnego wydatkowania, ale dzięki wyższej zaliczce, spadły na dalekie miejsce w rankingu. W ciągu ostatnich 7 miesięcy, z krajów nowych tylko Litwie i Estonii udało się zachować wysokie, drugie i trzecie miejsce w rankingu (na czele, jak zwykle niezwyciężona Irlandia). Węgry, Rumunia i Polska spadły na dalekie pozycje. Polska spadła z 6 miejsca wydatkowania w maju 2009 r. i na 14. w styczniu 2010. Rankingi KE bezlitośnie pokazują, że kilka państw nowych, w tym Polska - potencjalnie największy beneficjent polityki spójności, mają mniej sprawne systemy pozyskiwania środków unijnych niż inne kraje członkowskie.
W styczniowym zestawieniu, przed Polską znalazły się sprawne kraje stare: Belgia, Niemcy, Finlandia, Szwecja, Wielka Brytania i Francja. Ale znalazły się też niektóre państwa nowe: Litwa, Estonia, Łotwa, Słowenia, Cypr. Po prostu, systemy administracyjne tych krajów, znacznie lepiej niż nasz, poradziły sobie z zawieraniem umów z beneficjentami i z realizacją projektów rozwojowych.
A rząd pełen optymizmu
W rządowych ocenach wykorzystania środków unijnych przez Polskę odzwierciedla się desperacka potrzeba sukcesu i poprawy wizerunku. Już w kwietniu 2009 r. premier Tusk oświadczył, że Polska najlepiej ze wszystkich krajów członkowskich Unii Europejskiej wykorzystuje środki unijne. Jak za panią matką, po premierze deklaracje o identycznej treści składali inni przedstawiciele rządu, a także prominentni politycy PO w Sejmie. Wydatkowanie środków UE weszło w tryb polityki wizerunkowej PO. Niestety, niezgodnie z prawdą. Polska wydaje kwotowo najwięcej spośród państw członkowskich ponieważ przydzielono nam najwięcej do wydania – aż 1/5 całego unijnego budżetu na ten cel. Następne w kolejności państwo – Hiszpania, ma do dyspozycji budżet prawie o połowę niższy od naszego. Od początku okresu programowania 2007-2013 do stycznia tego roku, razem z zaliczką do Polski trafiło najwięcej pieniędzy unijnych – 8,7 mld euro. Jednak, gdyby Polska wykazywała się efektywnością Irlandii w pozyskiwaniu tych środków i uzyskała wydatkowanie na poziomie Zielonej Wyspy, a więc gdyby naprawdę wydawała najlepiej w Unii, to do stycznia 2010 r. z przyznanych nam 65 mld euro wpłynęłoby nie 8,7 ale 15,2 mld euro. Gdyby Polska wydawała chociaż równie sprawnie jak Litwa, drugi w kolejności kraj UE, a pierwszy nowy członek UE na liście, Polska uzyskałaby prawie 14 mld euro. Wtedy uchyliłabym kapelusza przed premierem i rządem. Nie będzie jednak żadnego chapeau bas, ponieważ nie jesteśmy najlepsi, a polskie umiejętności administrowania środkami unijnymi pozwalają nam zająć miejsce w połowie drugiej dziesiątki krajów członkowskich.
czytaj dalej
Długa lista strat
Recepta jest jedna: usprawnić polski system administrowania tymi środkami. Po stronie beneficjentów nie ma niepokoju od obaw: przedsiębiorcy, samorządy, szkoły i ośrodki naukowe, organizacje pozarządowe są w stanie sprawnie zrealizować projekty i wydać – z pożytkiem dla kraju - wszystkie pieniądze przyznane nam przez UE. Nie mogą tego zrobić, ponieważ proces przyznawania dotacji ciągnie się w nieskończoność, podpisywanie umów idzie opornie, rozliczanie realizacji projektów, to droga przez rafy księgowo-administracyjne. Z danych Ministerstwa Rozwoju Regionalnego wynika, że do 3 stycznia 2010 r. beneficjenci złożyli 101,5 tys. wniosków, a w tym samym okresie podpisano z nimi 27 184 umów. Innymi słowy, w szufladach urzędników zalega ponad 74 tys. wniosków. Ta różnica pomiędzy liczbą chętnych do realizacji projektów, a liczbą podpisanych umów utrzymuje się od dwóch lat.
Od początku okresu programowania do 3 stycznia 2010 r. rządowi i samorządom udało się podpisać umowy na 26,9 proc. alokacji na lata 2007-2013. Wartość podpisanych umów to 104 mld zł, a więc z całej przyznanej Polsce kwoty, nie objęto umowami 282,6 mld zł - ponad 2,5 razy więcej niż podpisano umów. Nieuruchomione środki unijne to nierealizowane przedsięwzięcia, utrata szansy na nowe miejsca pracy, to zmniejszone wpływy podatkowe od firm i osób nie zaangażowanych w realizację projektów. Wszystko to ma wielkie znaczenie dla gospodarki, dla finansów publicznych, zwłaszcza w dobie kryzysu.
Słabe postępy w wykorzystaniu środków unijnych przez Polskę, największego beneficjenta, a także przez niektóre inne nowe państwa członkowskie dodaje paliwa zwolennikom tezy o konieczności ograniczenia przez UE finansowania polityki spójności w przyszłości. Tezę tę głoszą politycy i eksperci z krajów będących głównymi sponsorami tej polityki, a więc starej piętnastki. Po co krajom biednym środki rozwojowe, skoro nie potrafią z nich skorzystać? Polski rząd powinien zrobić wszystko, by jeszcze co najmniej w następnej perspektywie finansowej (do 2020 r.) otrzymywać pomoc rozwojową z UE na podobnym poziomie jak obecnie. To powinno być mottem przewodnim polskiej prezydencji w UE w 2011 r. Ale na kontynuację finansowania Polski przez UE trzeba zasłużyć działaniami, nie mówieniem.
*Autorka jest przewodniczącą Klubu Parlamentarnego PiS, była ministrem rozwoju regionalnego w rządach Marcinkiewicza i Kaczyńskiego