W zasadzie, jak wielu innych obywateli, w ogóle się na taką ingerencję nie zgadzam. Konstytucja ma określić moje prawa i swobody oraz nieliczne obowiązki, a nie powinna wkraczać w moje sumienie. Teoretycznie sprawy takie jak eutanazja czy in vitro, jak aborcja, małżeństwa homoseksualne czy kwestia krzyży w miejscach publicznych nie powinny być regulowane prawnie. Praktycznie jest to niemożliwe, ale proces takiej regulacji i ewentualne decyzje prawne muszą być rezultatem długotrwałej i wnikliwej deliberacji publicznej, a nie konstytucyjnej decyzji. Przecież, gdyby pójść tym tropem, to dlaczego Konstytucja nie powinna zakazywać rozwodów oraz karać panien z dzieckiem? A może również homoseksualizm i zdradę małżeńską? A z drugiej strony, dlaczego utrzymujemy kary za bigamię, skoro w liberalnym społeczeństwie nikomu to nie szkodzi?

Reklama

Sprawa zatem jest bardzo zawiła i najważniejsze to odsunięcie od decyzji tego typu, czyli decyzji moralnych, ingerujących w prywatne życie jednostek, polityków ze wszystkich sfer władzy. Rozumiem potrzebę kompromisu - chociaż wiem, że w wielu dziedzinach moralnych rzeczywisty kompromis jest niemożliwy, a tylko obłudne ustępstwa - jednak kompromis mogą zawierac między sobą rozmaite grupy społeczeństwa reprezentujące często radykalnie odmienne poglądy na te kwestie. Pośrednictwo polityków jest potrzebne tylko do tego, żeby organizowali zręcznie sytuację publicznej deliberacji, natomiast politycy nie mają prawa w demokracji do ingerencji moralnej.

Trzeba to wyjaśnić, bo bardzo często mamy tu do czynienia z wieloma nieporozumieniami. Kiedy powtarzam z uporem, że polityka nie ma nic wspólnego z moralnością, to nie mam na myśli ani tego, że politycy mają być niemoralni, ani że ich prywatne zachowania są całkowicie bez znaczenia. Politykom wara od moralności, dlatego, że polityka nie jest w żadnym rozumieniu sferą dobra i zła (jeżeli te pojęcia jeszcze cokolwiek oznaczają), a tylko sferą wyboru mniejszego zła. Innymi słowy, polityk podejmuje makropolityczne decyzje, z powodu których zawsze ktoś musi ucierpieć. To po pierwsze, natomiast po drugie politycy w niczym nie przypominają - ani zawód ich do tego nie przygotowuje - ani księży, ani filozofów, ani moralistów. I na szczęście. Tylko politycy w totalitarnym lub despotycznym ustroju wiedzą, co jest dla ludzi dobre. W każdej innej sytuacji, nawet w czasach monarchii, polityk nie był od określania standardów moralnych. Cóż to za mania zatem, że obecnie - nie tylko w Polsce - politycy zaczęli się pchać do moralności?

Mania to nadzwyczaj niebezpieczna, gdyż próbuje się moralnością zastąpić upadłe już i z racji dziedzictwa totalitarnego, publicznie niedopuszczalne, poglądy ideologiczne. Oczywiście politycy się słusznie różnią co do tego, jak na przykład rozwiązać sprawę opieki zdrowotnej i te różnice mają charakter ideowy, ale nie ideologiczny, czyli nie pojawiają się już całościowe i pretendujące do prawdy opinie polityczne. Politykom demokratycznym i liberalnym jest z tym dobrze, wszystkim innym - źle. Bowiem nie zadowala ich skuteczne (lub mniej skuteczne) kierowanie państwem, chcieliby dobrego społeczeństwa i to takiego, jakie im się, domokrążnym moralistom, widzi. Chcieć sobie mogą, ale wizji tego rodzaju upychać w projekcie Konstytucji - nie. I to zupełnie bez względu na to, czy byłaby to wizja restrykcyjna, jak Prawa i Sprawiedliwości, czy, przeciwnie, radykalnie liberalna - jak to się próbuje w niektórych krajach. W obu przypadkach mamy do czynienia z poważnym niebezpieczeństwem. Otóż drugorzędne postaci, jakimi są politycy, chcą odegrać rolę mędrców, co jest doprawdy nie do przyjęcia.

Autor jest filozofem, historykiem idei, profesorem Uniwersytetu Warszawskiego