Akcja afirmatywna na rzecz kobiet w polityce nie jest sprzeczna ani z opinią większości Polaków, ani z konstytucją, ani – z pewnością – z modnymi w Europie trendami. W sejmowej debacie jej intuicyjni przeciwnicy często używali wątpliwych argumentów.

Akcja afirmatywna kłóci się natomiast z liberalnym konceptem sprawiedliwości. Sprawiedliwość – jak dowodzi mistrz liberalnego myślenia John Rawls – to nic innego jak rygorystyczna bezstronność państwa i prawa w traktowaniu obywateli. Liberalne społeczeństwo nie powinno zatem akceptować ani przywileju, ani dyskryminacji, zwłaszcza gdy idzie o dobór ludzi władzy. Z takiego punktu widzenia akcja afirmatywna na rzecz kobiet jest niesprawiedliwa tak samo jak podobna akcja na rzecz Murzynów w Ameryce albo komunistów w PRL (tzw. nomenklatura). Oczywiście o ile wierzymy jeszcze w takie XX-wieczne liberalne kanony dobrej polityki.

Reklama
Antyliberalna moda

Jednak inicjatywa Partii Kobiet ma całkiem realistyczne polityczne podstawy, gdyż łącząc różne typy argumentów i interesów, może wytworzyć ponadpartyjną większość parlamentarną. Najpierw stoi za nią antyliberalna doktryna lewicy głosząca, iż kobiety przez stulecia prześladowane i niedopuszczane do władzy potrzebują dziś akcji afirmatywnej dla wyrównania trwającego stanu nierówności.

Reklama

W praktyce więc trudno sobie wyobrazić wyłamanie się kogokolwiek z polityków lewicy z obręczy ideologicznego przymusu, nawet gdyby niektórzy z nich w duchu przekonani byli o niesłuszności reguły płciowej selekcji polityków. Na rzecz projektu działa także naturalny – zwłaszcza wśród polityków- odruch stada baranów pędzących zawsze w tę stronę, którą wskazują im mody, media i poprawność. Tymczasem europejska z gruntu antyliberalna moda na przywileje polityczne dla kobiet właśnie się obecnie rozpędza, a jej świeżym efektem jest na poły zdumiewająca, na poły już groteskowa kariera lady Ashton. Dwóch facetów nie mogło przecież objąć obu nowych kluczowych europejskich posad. Wreszcie poparcie akcji afirmatywnej budować będzie zdroworozsądkowe i zupełnie wyzbyte z ideologii przeświadczenie, iż jest ona świetnym sposobem na odświeżenie klasy politycznej i okazją do nadania jej w jakiejś przynajmniej mierze nowego kształtu (w domyśle – lepszego, bo gorszego się przecież nie da). I tu właśnie jest pies pogrzebany.

Dar z nieba
Reklama

Polityczny sens zaprowadzenia w dzisiejszej polskiej rzeczywistości akcji afirmatywnej na rzecz kobiet może być nieoczekiwany dla jej inicjatorek i zwolenników.

Akcja będzie bowiem przedwyborczym prezentem dla liderów dwóch głównych partii – Tuska i Kaczyńskiego, którzy dostaną w ten sposób nieoczekiwany dla nich samych komfortowy instrument pozbywania się z list wyborczych niewygodnych albo nadmiernie samodzielnych osobowości. Zwłaszcza dla premiera, któremu co rusz jakiś niechciany, bo mogący się usamodzielnić, polityk wyrasta wewnątrz PO, argument: "Wybacz przyjacielu, ale zamiast ciebie musi być kobieta!", jest prawdziwym darem z nieba. Można więc oczekiwać, że po uchwaleniu prawa o parytetach istotnie wzrośnie liczba tych, którzy – tak jak w wyniku afery hazardowej – będą "przesunięci do nowych ważnych zadań", tyle że już poza parlamentem. Zamiast nich w Sejmie pojawią się sympatyczne i pozbawione samodzielności panie pozwalające zarówno Tuskowi, jak i Kaczyńskiemu zyskać jeszcze większą pewność tego, że są szczerze, powszechnie i wieczyście kochani w swoich szeregach, niezależnie od tego, co będą czynić.

Najbardziej karygodną krótkowzrocznością wykazał się Andrzej Olechowski, pisząc, iż ten projekt "uczyni życie polityczne mądrzejszym". Dla realnej polskiej polityki akcja afirmatywna musi mieć skutek odwrotny: umocni w obu wielkich partiach oligarchię opartą na bezmyślności i strachu.

Być może zresztą to ten właśnie powód daje inicjatywie Partii Kobiet spore szanse na sukces: boją się jej co prawda partyjni mężczyźni w PO i PiS, ale oni przecież jeszcze bardziej boją się swoich przywódców, szczerze ukontentowanych feministycznym projektem.