Ale której europejskiej normy? Jest ich tak wiele, czego w USA często się nie rozumie. Zacznijmy od tego, że różnica pomiędzy USA i Europą jest wyolbrzymiana. W całej Europie wyborcy od dawna postrzegają opiekę zdrowotną jako swoje podstawowe prawo. Ten aspekt amerykańskiej wyjątkowości zawsze wydawał im się dziwaczny. Jednak pod innymi względami europejskie rządy - z lewa, z prawa i z kierunków pośrednich - zawsze miały wiele podziwu dla amerykańskiego kapitalizmu.

Reklama

Przyznajmy, moment na reklamowanie tego modelu nie jest najlepszy, ale to się zmieni. Jednocześnie wiele krajów europejskich zmierza w okolice środka Atlantyku. Przez lata ich rządy prywatyzowały i deregulowały. Cięły podatki dla biznesu. Obniżały najwyższe stawki podatku dochodowego. Wiele próbowało przenieść się dalej na zachód i nie bez pewnych sukcesów. Potrzeba czegoś więcej niż Wielkiej Recesji, by je zawrócić z tej drogi.

Ze swojej strony USA, nawet jeszcze zanim Obama ożywił ambicje Demokratów, także wchodziły w morze. Kiedy komentatorzy mówią o rozmiarach rządu w Stanach Zjednoczonych i Europie, często porównują amerykańskie wydatki federalne ze skonsolidowanymi wydatkami rządowymi w innych krajach. Właściwe byłoby jednak uwzględnianie wydatków amerykańskich stanów i samorządów, które są ogromne i dalej rosną; luka się zawęża.

Obecne dane są zniekształcone przez potężny, ale czasowy skok amerykańskich wydatków, spójrzmy więc na rok 2007: ogólne wydatki amerykańskiego rządu wynosiły w owym roku 37 proc. PKB. W przypadku Niemiec było to 44 proc. Średnia dla strefy euro wyniosła 46 proc. Oczywiście jest różnica, ale to nie oceaniczna przepaść. A Demokraci jeszcze wtedy nie rządzili.

Reklama

Rozważmy teraz skalę ambicji Obamy i fiskalne zagrożenia związane z reformą zdrowotną. Rozpoczynają się dyskusje o nowych podatkach, w tym o podatku od wartości dodanej. Idea, że USA mogą się spotkać z częścią Europy zmierzającą z przeciwnego kierunku, nie wymaga ogromnej wyobraźni.

czytaj dalej >>>



Reklama

Całkiem możliwe, że jeżeli tak się stanie, USA będą zadowolone z rezultatów. Konwergencja w wydatkach publicznych nie jest jednak najbardziej interesującą częścią tej spekulacji. Znaczenie ma to, w kierunku której europejskiej normy USA mogą podążyć. I tu leży większe niebezpieczeństwo.

Przez lata niektóre europejskie rządy skuteczniej niż inne łączyły wzrost gospodarczy z interwencjami na rzecz ograniczenia nędzy i nierówności. Warunki tej wymiany były łagodniejsze w krajach takich jak Dania czy Holandia niż w Wielkiej Brytanii. To po części wróżenie z fusów, ale istnieją dowody, że różnica polega na społecznej spójności i solidarności. Kierunek społeczny - w tym silne związki zawodowe - sprawdza się dobrze, kiedy wspiera go centrowy konsensus. Dodajcie podobne instytucje do podzielonego czy skłóconego społeczeństwa, a sprawy pójdą źle.

Europejczycy często wyśmiewali się z amerykańskiej polityki, ponieważ wydawało się, że nie ma znaczenia, czy rządzą Demokraci, czy Republikanie. Polityka toczyła się żywo, ale partie nie były jasno podzielone według kryteriów ideologicznych. Ciągłość była możliwa. Porównajmy to z Wielką Brytanią sprzed 1997 r. Do czasów przywódczyni konserwatystów Margaret Thatcher, a także za jej rządów, polityczne wahadło kręciło się jak szalone, w zależności od tego, czy przy władzy byli laburzyści czy torysi. Dekady oscylacji źle przysłużyły się krajowi.

Te stereotypy zdają się zmieniać. Laburzyści i torysi wymieszali się w postthatcherowskim centrum, walcząc o miejsce z odrodzonymi liberalnymi demokratami. Demokraci i Republikanie rozdzielili się i odkryli, że wybory mają konsekwencje. Amerykańskie partie starły się ideologicznie, porzucając środek sceny politycznej. Polityka w USA jest najbardziej spolaryzowana od niepamiętnych czasów. Na szczęście konstytucja zapewnia równowagę i kontrolę.

Ameryka jest jak najdalsza od bycia krajem homogenicznym. Nie dzieli się na klasy w brytyjskim sensie, ale grupy interesów, afiliacje kulturowe, rasy. Wojny kulturowe nie zostały zakończone, a jedynie przeniosły się na nowe fronty. Jeżeli chodzi o relacje gospodarcze, pomyślcie, jak osłabione amerykańskie związki zawodowe zniszczyły przemysł motoryzacyjny w USA; zobaczcie, jak duszą szkoły. Pod tym względem USA mają więcej wspólnego z Wielką Brytanią gdzieś w okolicach roku 1976, niż z Niemcami czy Skandynawią. Obama widzi w silnych związkach zawodowych sprzymierzeńca wzrostu i równości. Może w niektórych częściach Europy, ale nie sądzę, by w USA, podobnie jak w Wielkiej Brytanii.

Ameryka jest w istocie wyjątkowa. Energia, napęd, etyka pracy, nie wspominając o gościnności, są powszechnie znane. Znać ludzi, to zrozumieć oszałamiające osiągnięcia tego kraju. Jednak biorąc pod uwagę ostatnie turbulencje, spolaryzowaną scenę polityczną i europejskie ambicje, radziłbym uważać.

© The Financial Times Limited 2010. All Rights Reserved