ROBERT MAZUREK: To chyba obciach być w PiS, prawda?
JAN OŁDAKOWSKI: Niedawno dostałem SMS-a, że w roku 2045 dziennikarka "Gazety Wyborczej" Katarzyna Ołdakowska wyda książkę "Noszę jego nazwisko” z podtytułem: "Mój ojciec był w PiS". "W domu był miły. Mojemu bratu kupił gekona, a mnie sadzał na kolanach i głaskał po głowie" - tak będzie się zaczynała. Bardzo śmieszne, wiem, ale zupełnie nie pasuje do rzeczywistości.

Reklama

Taka jest opinia wielu młodych wyborców.
Jasne, że czasami trudno mi wytłumaczyć swoje wybory polityczne pewnym znajomym i na spotkaniach towarzyskich czuję się jak syjonista na zjeździe stowarzyszenia Grunwald, ale trudno.

Cóż za męczeństwo. Na razie zmiana wizerunku wychodzi PiS-owi średnio, skoro swą twarzą uczynił Putrę i Gosiewskiego.
Pyta mnie pan, czy marszałek Putra jest lepszy z wąsami czy bez? Lepszy jest bez, bo jest młodszy i sympatyczniejszy, ale cenię go i tak. Polityk nie musi być skrzyżowaniem aktora i dyplomaty: pusto w głowie, ale opalony i dobrze ubrany. Czekają nas cztery lata w opozycji i taki przewodniczący jak Gosiewski nie pozwoli nam popaść w lenistwo.

Ani zmienić oblicza, bo słusznie czy nie, ale to z Edgara kpi pół Polski.
Szef klubu nie ma występować na billboardach, tylko organizować pracę dla ponad 160 osób. Ale ma pan rację, musimy zastanowić się, jak przyciągnąć młodych. Tym bardziej, że za cztery lata odejdą cztery roczniki naszych wyborców, a pojawią się cztery roczniki następne.

Reklama

Na razie ich odstraszacie.
Ze wszystkich badań wynika, że znaczna część młodzieży jest na swój sposób konserwatywna, religijna i ceniąca tradycję. Jestem przekonany, że PiS może przygotować dla nich atrakcyjną ofertę polityczną.

Po co panu polityka? Wygrał pan z marszałkiem Komorowskim batalię o mandat poselski. Ma pan poczucie sukcesu?
Raczej sprawiedliwości. Rozumiem, że pana zdaniem ludzie, którzy coś osiągnęli, nie powinni iść do polityki?

Był pan w niej dwa lata. Ocenili to wyborcy. 3106 głosów to jeden z najgorszych wyników wśród posłów.
W Warszawie wszyscy prócz Tuska i Kaczyńskiego mieli słabe wyniki, ta polaryzacja nas zabiła. Przez dwa lata w Sejmie doprowadziłem do tego, że Ossolineum przejęło swoje wydawnictwo, a kombatanci mają ustawę, tylko że to dziennikarzy nie interesuje. Gdybym brał udział w pyskówkach z PO, byłbym na pierwszych stronach, a że pisałem ustawy, to nikogo nie obchodziło.

Reklama

Niech pan nie narzeka. Z większością dziennikarzy jest pan po imieniu, gdyby pan chciał, miałby do nich dostęp. Może pan się lenił?
Zajmowałem się sprawami kultury, ale to nikogo nie obchodzi, prawda? Lepszy jestem w budowaniu niż w politycznych bójkach i krytykowaniu, ale wezmę to pod uwagę i zaniosę się w przyszłości szlochem nad upadkiem tego i owego.

Trzeba było to robić, kiedy PiS łamało wszelkie zasady, przejmując media publiczne. Przydałby się wtedy głos krytyki ze strony szefa komisji kultury. A pan milczał.
Tam, gdzie robiono krzywdę konkretnym ludziom, na przykład zwalniając ich z radia, tam ich broniłem, ale nie mogę się zgodzić na bezrefleksyjne powtarzanie, że "PiS rzuciło się na media", bo w ramach tego "rzutu" prezesem TVP został Bronisław Wildstein, człowiek wyrazisty, ale absolutnie niezależny i kompetentny.

I dlatego go popędziliście i na jego miejsce przyszedł prezydencki minister? Gdyby to Marek Siwiec został prezesem TVP to pan by protestował.
To prawda.

A przy Urbańskim pan milczał.
Hm… to prawda.

Pojawił się pan w polityce za czasów AWS-u, w Ministerstwie Kultury u Kazimierza Ujazdowskiego.
Najpierw zostałem dyrektorem departamentu, a przez ostatnie pół roku byłem szefem jego gabinetu politycznego. Tam poznałem Lenę Cichocką i Pawła Kowala, z którymi się zaprzyjaźniłem i z którymi później pracowałem przy muzeum. Miałem poczucie robienia czegoś strasznie ważnego. Wydawało mi się, że zmieniamy Polskę. Imponowało mi, że tacy ludzie jak Hanuszkiewicz, Zanussi, Jarzyna czekają na mnie w sekretariacie, ja załatwiam ważne sprawy, potem ich przyjmuję, decydujemy o ważnych sprawach… Władza ogromnie zafałszowuje obraz rzeczywistości, także samoocenę. Myślałem wtedy, że jestem genialny.

Imponował panu blichtr władzy?
Ogromnie! Miałem 28 lat i jeździłem służbową granatową lancią: może bez trzylitrowego silnika i zmieniarki płyt kompaktowych, ale to było coś i uważałem, że mi się należy. Chadzałem na przyjęcia, rauty, reprezentowałem Polskę za granicą, poznałem dziennikarzy, wszyscy mnie lubili. Było super!

I nagle koniec.
Rano zadzwonił do mnie Kazimierz Ujazdowski, mówiąc, że premier Buzek odwołał Lecha Kaczyńskiego i musimy podać się do dymisji. Chciałem go przekonywać, że musimy dokończyć jakieś sprawy, jeszcze trochę porządzić, ale wszystko już było skończone. Wieczorem byłem jeszcze na urodzinach pewnego znanego dziennikarza, a następnego dnia okazało się, że nie mam dokąd iść.

Duży szok?
Nagle okazało się, że ludzie, którzy zapewniali mnie, jaki jestem fajny, przestali odbierać moje telefony! Nie przyjeżdżała lancia, kończyły się pieniądze, telefon zamilkł. Budowaliśmy dom, żona, która była w ciąży z drugim dzieckiem, powiedziała mi, że chciała mnie wtedy zostawić, bo byłem nieobecny, nic mnie nie obchodziło. Ja tego nie pamiętam, byłem kompletnie zakręcony.

Brzmi to nieco łzawo.
Właśnie o tym mówię. Pamiętam, jak poszedłem żalić się ojcu, że nie mam roboty, zabrali mi lancię, a on na mnie nawrzeszczał, że chyba mam gorączkę, wygaduję głupoty, bo przecież wiedziałem, że ta praca się kiedyś tak skończy, że to nie dziedziczny tron. Oczywiście strasznie się na niego obraziłem, bo miał rację, a ja byłem mazgajem.

Jak jest z tym przysłowiem, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie?
Do dziś ludzie, którzy wtedy pozostali moimi przyjaciółmi, mają w moim sercu szczególne miejsce, pewnie dlatego, że nie było ich wielu. Dobry znajomy, którego żonie znalazłem pracę kilka dni wcześniej, podszedł do mnie na imprezie, klepnął w plecy i powiedział: "Janek, nie możesz mieć takiej posępnej miny, bo nigdy nie znajdziesz pracy!", klepnął jeszcze raz i uciekł. Pewnie bał się, że mogę go prosić o pracę.

Znalazł ją pan sam.
Razem z Pawłem Kowalem czytaliśmy wtedy "Ziemię obiecaną" i postanowiliśmy założyć coś swojego, jakiś biznes, naszą "fabrykę". Dowiedzieliśmy się, że koło Teatru Nowego jest sala do wynajęcia. Była mała i dość paskudna, zupełnie nie pasowała do naszych wizji, ale uznaliśmy, że prawdziwy lodzermensch może zacząć się od czegoś małego. I tak powstała Galeria Off.

Kto to wymyślił?
Ja.

Głupia nazwa.
(śmiech) Ale chwytliwa. Do dzisiaj pamiętana przez ludzi. Swego czasu prowadziła w rankingach najmodniejszych knajp.

Wiem, sam tam byłem na randce z żoną. Nie byliście specjalistami od knajp.
Nie, ale przyszła do nas Zuza Ziomecka i powiedziała, że zna się na tym świetnie, więc ją zrobiliśmy kaowcem. Później się okazało, że trochę nas oszukała, bo nigdy wcześniej nie pracowała w knajpie.

Niezły tercet: debiutantka, misio w okularach i odklejony doktorant Kowal.
Paweł rzeczywiście słynął z pewnego nieprzystosowania do miejsca. Kiedyś spytano go o jego ulubiony zespół muzyczny. Odpowiedział, że Wanda i Banda oraz Ewa Bem.

Słucham?!
Autentycznie (śmiech). Dano to na stronie redakcyjnej w "Aktiviście", uważając, że ten gość jest już tak odjechany, że po prostu najlepszy. Któż inny mógłby wymienić Bandę i Wandę?! Byli wniebowzięci. Tylko wąskie grono wtajemniczonych wiedziało, że Paweł właśnie opowiedział o swoim ostatnim kontakcie z muzyką popularną. Myślę, że po takim wyznaniu współwłaściciela Galerii Off z obrotu antykwarycznego zniknęły wszystkie płyty Wandy i Bandy (śmiech).

Był prekursorem mody na lata 80.
Był absolutnym frontmenem, był nowatorski! Całkowicie nieświadomie, ale jednak. Ja miałem ze starych czasów jakieś bojówki, martensy, ale Kowal przychodził do klubu w tweedowej marynarce z łatami na rękawach, co uznawano za szczyt odjazdu, bo wszyscy myśleli, że on jest tak zakręcony, że aż pojechał w tę stronę i sobie kpi. Choć niektórzy chyba rozumieli, bo raz podsłuchałem, jak jeden gość mówi do drugiego: "Ty, a wiesz, że tę knajpę prowadzi dwóch p..ch krawaciarzy?".

Nigdy nie mieliście kłopotów z gośćmi?
Bardzo pilnowaliśmy, by nie palono trawy, więc występujący u nas muzycy uważali, że musimy w tajemnicy przed nimi coś brać, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie wyglądałby tak jak my. Kiedyś od jednego z nich dostałem brudnawą fiolkę z dwustoma ususzonymi grzybkami halucynogennymi w miodzie. Dla niego to był rarytas, więc się chciał podzielić, a ja byłem przerażony i odmówiłem.

Jak konserwatysta czuł się w takim miejscu?
Mieliśmy wystawy plastyczne i czasem na ścianach wisiały gołe baby. Bałem się, że przyjdą znajomi, a tu takie rzeczy. Nie zapomnę, jak poprosiliśmy Grupę Twożywo, by nie dawała jakiegoś antyklerykalnego plakatu. Znieśli to ze spokojem, czym nam zaimponowali, zaprzyjaźniliśmy się.

Potem namalowali nawet mural dla muzeum.
Opowiedziałem im wtedy historię, jak na otwarciu muzeum spotkałem znajomego z Galerii Off. Bardzo widowiskowy punk w koszulce zwalczającej kapitalizm przyjechał rowerem, przechadzał się między VIP-ami i powstańcami. Pytam: "Marcin, co ty tu robisz?!". "No Janek, ja wiem, impreza strasznie prawicowa, ale ja uwielbiam tych powstańców. Oni tak jak my walczyli z tym systemem".

Zmyśla pan.
Serio tak mi powiedział! Ale to nie koniec, bo opowiedziałem to chłopakom z Twożywa, myślałem, że to będzie śmieszne, a oni popatrzyli na mnie i powiedzieli: "Wiesz, my uważamy tak samo"… Ale i tak ich lubię.

Pracował pan w klubie czy byliście tylko kapitalistami-właścicielami?
Pamiętam sylwestra 2001, kiedy do późna malowałem stoły, bo ruszaliśmy 2 stycznia. Wylądowałem z żoną na imprezie dosłownie 10 minut przed północą. Potem też stałem za barem, nalewałem piwo, ale tego nie lubiłem, bo się wstydziłem. Wolałem zmywać kufle na zapleczu.

To był dobry biznes?
Słaby. Zarabialiśmy jakiś tysiąc, dwa tysiące na rękę miesięcznie. Można jednak powiedzieć, że się tego spodziewaliśmy, bo Paweł rozmawiał z człowiekiem, który pod koniec lat 80. prowadził Hybrydy i on prorokował, że "pieniędzy pan na tym nie zrobi, ale bardzo wiele się pan nauczy". I rzeczywiście. Myślę, że gdyby nie Galeria Off, nie powstałoby Muzeum Powstania Warszawskiego, bo tam nauczyliśmy się, jak oddziaływać na ludzi komunikatem emocjonalnym, tam poznaliśmy, co publiczność chwyta, co ją bierze.

Czyli pełna manipulacja.
Zupełnie nie. Byłem autentyczny w klubie i jestem sobą teraz. Tu nie ma udawania.

Zgłosiła się do was mafia po haracz?
Nie, pewnie zapomnieli. Upieraliśmy się, by działać legalnie, co doprowadzało urzędników do wściekłości, bo nie chcieliśmy dawać łapówek. Składam kiedyś dokumenty w urzędzie dzielnicy Mokotów, a pani nawet ich nie przejrzała i mówi mi bezczelnie: "Są niekompletne".

Zwolnił ją pan potem jako przewodniczący rady dzielnicy?
Nie miałem twardego dowodu. Bo cóż, może się pomyliła, żądając niepotrzebnych kwitków? Na szczęście przy reformie urzędu i tak straciła pracę.

Jak pan trafił do rady dzielnicy Mokotów?
Kazik Ujazdowski namówił nas w 2002 roku do startu w wyborach z list PiS-u. Nie należeliśmy do partii, ale całą trójką wystartowaliśmy. Ja razem z Leną Cichocką znaleźliśmy się na Mokotowie.

I został pan prawie dygnitarzem.
Przewodniczącym rady, ale to naprawdę nie była żadna funkcja. Dali mi wtedy miejsce parkingowe. Spytałem, które to, i powiedziano mi: "Obok tego daewoo chairmana". To była taka limuzyna za jakieś sto tysięcy. Zdziwiłem się, że ktoś ma taki samochód i pytam, czyj on jest. "A, jednego urzędnika". "I urzędnik jeździ takim autem?" - nie mogłem się nadziwić. Usłyszałem, że ma daewoo, bo mu dwa razy skradziono mercedesa 600, więc się przesiadł na coś tańszego.

Jakiś niewiarygodnie oszczędny człowiek.
Prawda? Rekordzista. Żył pewnie za 3,20 złotego dziennie, bo resztę przeznaczał na spłatę kredytu i ubezpieczenia na samochód.

Wyczuwam jakąś kpinę.
Żadnej. Nie powiem nic więcej, bo resztę życia spędziłbym w sądzie.

Skąd się wzięło muzeum?
Przyszedłem do Lecha Kaczyńskiego, prosząc o patronat nad konkursem o powstaniu dla szkół, który wymyśliliśmy jako radni. Zamiast kwadransa rozmawialiśmy ponad godzinę i Lech Kaczyński, którego spotkałem po raz pierwszy w życiu, spytał, czy nie zajęlibyśmy się budową muzeum.

Tak po prostu?
To dla mnie zagadka. Czemu człowiek, o którego nieufności cały czas słyszałem legendy, proponuje realizację swojego najważniejszego zadania młodym ludziom, którzy prowadzili jakąś odjazdową knajpę?!

Został pan jego pełnomocnikiem do spraw budowy muzeum i co? Od razu pojechaliście podglądać Muzeum Holokaustu?
Nie, najpierw napisaliśmy projekt, bo inaczej po każdej wizycie tworzylibyśmy zupełnie nową koncepcję. Tymczasem zarys pomysłu był, a po wizytach tylko go uzupełnialiśmy. Ważne były nie tylko wizje artystyczne. Dyrektorka Domu Terroru w Budapeszcie opowiadała nam, jak się buduje muzeum w rok, bo ona też miała tyle czasu. Tylko że ona nie miała ustawy o zamówieniach publicznych, ale to inna sprawa.

Które muzea zrobiły na panu największe wrażenie?
Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie, oba Yad Vashem, zwłaszcza nowe, które jest tak nowoczesne, że aż tradycyjne. Byłem też w najdroższym muzeum świata - Muzeum Indian w Waszyngtonie, które kosztowało 150 milionów dolarów, czyli jakieś osiem razy więcej niż nasze. I w efekcie jest strasznie nudne i ideologiczne.

Ale dlaczego wasze muzeum jest inne? U nas nawet w Muzeum Etnograficznym dziecko nie może dotknąć wozu drabiniastego, bo podlatuje kilka pań z wrzaskiem. Swoją drogą, ciekawe, co robi dyrektor tej idiotycznej instytucji?
Pewnie nie ma doświadczenia Galerii Off, zrobienia czegoś autentycznego dla ludzi: bez udawania, ale i bez natrętnej dydaktyki.

Jak wam się udało z tego wyzwolić?
Zaczęliśmy od zakazu używania zbitek typu: "zryw narodowo-wyzwoleńczy" czy "lud Warszawy, który powstał", bo one były żywcem przeniesione z poprzedniej epoki. Nie eksponowaliśmy cierpienia i ruin, tylko twarze młodych ludzi, ich bohaterstwo. Wie pan, my w końcu pracowaliśmy dwa lata z młodzieżą…

Sprzedając jej piwo.
Ale jednocześnie robiąc pokazy slajdów i wystawy sztuki.

Ale mogliście stworzyć Muzeum Etnograficzne bis. Kaczyński by wam to wybaczył.
Oczywiście. Prezydent sam miał dość konserwatywną wizję muzeum, ale dał się przekonać.

Powstało coś, co muzealnicy krytykują.
Bo tradycyjny muzealnik stoi tyłem do widza, a przodem do gabloty, to eksponat jest dla niego najważniejszy, a jeśli widz czegoś nie rozumie, to jest kretynem i tym gorzej dla niego. Nic dziwnego, że taki muzealnik na widok naszego muzeum krzywi się i mówi, że to park tematyczny. Bo co to za chamskie podlizywanie się widzowi? Opis powinien być nudny i encyklopedyczny: kaliber, liczba pocisków na minutę, stop, z jakiego jest wykonany pistolet, nazwisko konstruktora - o, to się liczy!

To teraz łyżka dziegciu. Dlaczego nie wspominacie ani słowem o dyskusjach kwestionujących sens powstania?
Pierwsza książka, którą wydaliśmy, była o tym!

Nie mówię o książkach, ale o ekspozycji.
Pokazujemy młodych, fantastycznych ludzi, a zaraz potem groby i zniszczone miasto. Przecież widz musi sobie zadać pytanie, czy powstanie miało sens. Poza tym nie da się opowiedzieć o wszystkim.

Może trzeba było zrobić osobną salę, inny budynek - epilog do muzeum z cytatami krytyków powstania?
Odpowiem przewrotnie: tego nie było w kontrakcie. Mieliśmy zrobić muzeum powstania, a nie sporów o historię najnowszą Polski.

Skoro znalazło się miejsce do pokazania Polski lubelskiej, to i na to musi się znaleźć.
Przyznaję, że należy się nad tym zastanowić. To muzeum jest żywe, zmienia się, niewykluczone, że i te elementy się w nim pojawią. Jeśli teraz ludzie mówią, że im czegoś brakuje albo że jakieś miejsce jest słabe, to my je zmieniamy. Myśleliśmy, że militarną klęskę powstania pokazaliśmy najdosłowniej, jak tylko się da, ale może to trzeba wzmocnić.

Nie słyszał pan takich głosów wcześniej?
Na początku działalności muzeum zadzwoniła do mnie koleżanka i powiedziała, że jej syn z drugiej klasy podstawówki jako jedyny twierdził, że powstanie przegrało, więc koledzy urządzili mu kocówę za sianie defetyzmu, bo oni byli pewni, że zwyciężyliśmy.

Piękna puenta waszej polityki historycznej.
Wytłumaczenie dzieciakom, że czciliśmy potęgę ducha powstańców, a nie ich militarny sukces, jest bardzo trudne. My pod wpływem takich głosów cały czas zmieniamy ekspozycję.

Nie chodzi mi o przyznanie, że powstanie upadło, ale o pokazanie wątpliwości, czy miało sens.
Więc obiecuję, że zbadamy to i być może wprowadzimy zmiany. Bo w wydawanych przez nas książkach ten spór się toczy, ale może trzeba dać mu czytelniejszy wyraz w ekspozycji.

"Być może", "zastanowimy się", "zobaczymy" - zbywa mnie pan, a przecież to panu powinno zależeć na pokazaniu całej prawdy o powstaniu. Także tej niepasującej do polukrowanego obrazka.
Powtarzam, że my tego obrazka nie lukrujemy, nie cenzurujemy dyskusji o powstaniu. Jeśli coś zrobiliśmy niedoskonale, spróbujemy to poprawić. Obiecuję to panu.

Wykorzystał pan sukces muzeum do kariery politycznej. Przehandlował je pan na kilka tysięcy głosów.
Niczego nie przehandlowałem, niczego nie zostawiłem. Muzeum dalej funkcjonuje, rozwija się i moje posłowanie w tym zupełnie nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie. W tym roku po raz pierwszy 1 sierpnia o 17.00 syreny zawyły w całym kraju, nie tylko w Warszawie.

To pan redaktor przysłał mi SMS-a znad morza, że w Koszalinie też wyje syrena, prawda? Nad Warszawą latał samolot i zrzucał ulotki, zorganizowaliśmy obchody rocznicy, ale też mnóstwo fajnych imprez kulturalnych. Nie zdradziłem muzeum dla polityki.

Nie ma pan ochoty zrobić czegoś jeszcze większego, wspanialszego? Trochę głupio osiąść na laurach tuż po trzydziestce.
Korci mnie bardzo, ale prawdę mówiąc nie dostałem żadnej poważnej propozycji, a gdybym taką dostał, to pewnie bym zbudował. W przyszłym roku chciałbym urządzić Paradę Warszawską - nie męczeński pochód ku czci poległych, tylko radosny marsz żywej stolicy, wszystkich: policyjnej orkiestry, młodych akrobatów, zespołów ludowych, dzieci niepełnosprawnych, tancerzy. Po prostu chciałbym pokazać kolorowy, wielobarwny tłum dumnych z siebie i swego miasta warszawiaków.

Dzięki, ale to ja panu o tym mówiłem i mam copyright na ten pomysł.
(śmiech) To zróbmy to razem. Dla Warszawy, dla warszawiaków, nie dla polityki, nie dla PiS-u.

Jan Ołdakowski, od 2004 roku dyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego, wcześniej pełnomocnik prezydenta Warszawy ds. Muzeum, współautor koncepcji i programu działalności Muzeum; poseł PiS