Skoro istnieją studia teologiczne, można przyjąć, że pojawi się garstka młodych ludzi zainteresowanych tą dyscypliną wiedzy. Wydaje się to szczególnie logiczne po przyjęciu wizji szkoły maksymalnie różnorodnej, opartej na swobodzie wyboru. A za taką optują zwłaszcza postępowcy.
Są jednak ale. Aby ten egzamin nie stał się fikcją wybieraną przez leniuchów i krętaczy, założenia takiego egzaminu, więc i całego programu nauczania, powinny być poddane większemu nadzorowi władz szkolnych. Czy Kościół chciałby wtrącania się państwowej komisji w to, co robią jego ludzie?
Nigdy nie pojmowałem, co jest oburzającego w tym, że państwowe szkoły użyczają swoich sal na zajęcia, na które chce uczęszczać jakaś część młodzieży. Czy podatnik powinien płacić za kółko teatralne służące rozwojowi najzdolniejszych w tej, a nie innej dziedzinie? Oczywiście powinien. I ten sam podatnik może opłacać potrzebę edukacji religijnej. Zwłaszcza, że więcej jest katolików niż amatorów teatru. Krzyk, że to oznacza „państwo wyznaniowe” był dla mnie abstrakcyjny, dopóki zachowana była zasada dobrowolności. Najgorliwsi antyklerykałowie nie zdołali wytropić w ciągu ostatnich 17 lat żadnych nadużyć. Stratny mógł być sam Kościół - wtłaczający katechezę w ramy szkolnej rutyny. Ale - jak rozumiem - biskupi postawili na liczbę zamiast jakości. A nie da się ukryć – amatorów katechezy w szkole jest wciąż więcej niż tych, którzy biegali po nią przed rokiem 1990 do salek przy kościołach.
Tyle że wzmacnianie pozycji tych lekcji - dotyczy to też czysto prestiżowego żądania wliczania ocen do średniej - rodzi pytania. Nie o dobrowolność - ta ma być zachowana. Czy to jednak nadal będą zajęcia zewnętrzne, którym szkoła udziela jedynie gościny? Jaki ma być wpływ szkoły na zajęcia coraz bardziej podobne do innych przedmiotów? Tyle odpowiedzialności, ile praw.
Co więcej, dążenie do "uoficjalnienia" religii musi zaowocować zwiększeniem presji środowisk laickich na alternatywne zajęcia - z etyki. Do tej pory nie było to oczywiste. Gdy uczeń A idzie na kółko teatralne, niekoniecznie uczeń B musi dla siebie żądać kółka jeździeckiego. Zależy to od możliwości szkoły. Ale gdy w grę wchodzi matura, średnia ocen - a to co innego. Czy Kościół jest w stanie wytrzymać tę konkurencję? Czy zajęcia de facto z filozofii nie zaczną przyciągać najbardziej ciekawych świata młodych ludzi? Kościół może więc wyjść na swoich postulatach jak Zabłocki na mydle.
Ja skądinąd uważam, że lekcje filozofii należą się także i tym, którzy chodzą na religię, bo to całkiem inna, niesprzeczna z teologiczną, wiedza. Tyle że przeciwstawienie świeckiej etyki zajęciom z religii już się utrwaliło. Nawet jeśli biskupi zechcą blokować ekspansję wykładów o etyce, na dłuższą metę nie mają szans. Muszą wybrać. Albo niezobowiązująca gościna w szkolnych pomieszczeniach, albo wystawienie się na ryzyko realnej konkurencji - w dodatku pod okiem kuratorów i dyrektorów szkół, bo ktoś musi pilnować zasad tego przetargu.
Ten wybór praktycznych rozwiązań obrasta ideologią. Trudno uznać dzisiejsze położenie Kościoła w Polsce za niekorzystne. Dalsze postulaty mogą być uzasadnione lub nie, ale będą wywoływać reakcję kół niechętnych obecności katolicyzmu w życiu społecznym. Na tle prokościelnej gorliwości PiS i ostrożności PO to amunicja dostarczana lewicy. Jej politycy mogą krzyczeć do woli o "dyktacie biskupów". Czym więcej pozorów tego dyktatu, tym większa siła lewicowych głosów. A to już może zagrozić status quo.