Te żarty to dziś abstrakcja. Nowa partia Kaczyńskiego, Prawo i Sprawiedliwość, jest potężną machiną. Jednak prezes żyje podobno paniczną obawą przed powrotem do tamtych czasów. Czasów stałych kłótni i rozłamów, mnożenia kanap. Czasów kierowania partią z małego pokoiku. To ten lęk pchał go do twardego potraktowania łagodnych apeli o reformę partii. Ta twardość wypchnęła poza obręb PiS kilka poważnych postaci na czele z Kazimierzem Ujazdowskim i Pawłem Zalewskim. Ich śladem poszedł kolejny konserwatysta: Jarosław Sellin. Z perspektywy Kaczyńskiego odeszli politycy dzielący włos na czworo, od dawna trochę zdystansowani może nie tyle wobec poglądów lidera, co stylu uprawiania polityki. A równocześnie - nadal oddaję jego rozumowanie - ludzie gotowi w imię własnych wątpliwości osłabić jedność.

Reklama

Pozostało wojsko, w masie zwarte, gotowe do marszu w kierunku wskazanym przez niego.

Kaczyńskiemu nie grozi powrót do polityki kanapowej. Trzyma w garści stu kilkudziesięciu posłów i dziesiątki tysięcy lokalnych działaczy. To raczej rozłamowcy skazują się na ryzyko. Prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz, pytany przez "Gazetę Wyborczą" o perspektywy nowego ugrupowania, słusznie zauważył: "nie czuję wiatru w żagle, na razie panuje flauta”. Na tę flautę składają się nadzieje mas wyborców na sukces rządzącej PO. I nadzieje innej dużej grupy na to, że Kaczyński będzie najlogiczniejszą opozycją. Reszty dopełniają budżetowe pieniądze i rutyna partyjnych struktur.

Ale też godząc się z postulatami zbuntowanych, Kaczyński miałby to samo. I na dokładkę paru polityków mówiących w mediach łagodniejszym językiem. Językiem lepiej trafiającym do uszu wykształconych wyborców. Na kongresie Kaczyński proklamował kurs: na inteligencję, młodzież i duże miasta. Ujazdowski czy Sellin nie byli z pewnością w tej dziedzinie wunderwaffe. Ale ich pozbycie się nowych celów nie przybliża. To tak, jakby wyruszać na wojnę z drewnianą witką i w ramach ostatnich przygotowań odłamać sobie jej połowę.

Ale jest coś istotniejszego - co do Kaczyńskiego zafascynowanego przykładem zwycięstwa Donalda Tuska zdaje się nie docierać. Mając przychylność mediów i opiniotwórczych środowisk można przerzucać polityków swojej partii jak ziemniaki. Taką drogę wybrał Tusk.

Kaczyński nie ma takiej przychylności, więc każdy choć pozór jego kłótliwego charakteru, niezdolności do współpracy, despotycznych skłonności, będzie wałkowany na tysiąc sposobów. Lider PiS i jego doradcy uważają, że wkrótce nikt nie będzie pamiętał tego incydentu. Tymczasem wyborcy pamiętają to, co im się sukcesywnie przypomina. Zresztą wadliwe mechanizmy kierowania partią nie znikną i prorokuję kolejne konflikty.

Za każdym razem prezes będzie występował w jednej roli: strasznego dziadunia przeganiającego służących, rządców, a wreszcie i wnuki. Zwłaszcza że pozbawiony realnych partnerów, będzie miał coraz większe trudności, aby unikać wpadek. Niegdyś komitet polityczny PiS był forum, miejscem autentycznych burz mózgów, dziś jest widownią krótkich odpraw.

Reklama

Są posłowie, którzy wierzą, że po odejściu Ujazdowskiego i spółki Kaczyński przeprowadzi jednak kontrolowaną demokratyzację bliską postulatów dysydentów. Mam wrażenie, że się łudzą. Kaczyński pociesza się kłopotami buntowników. Ich odejście łatwo zakwalifikować jako odwrót z tonącego okrętu. To zniechęci do nich wielu wyborców PiS. Nadzieję w swojej tułaczce mogą pokładać we wstrząsach rozsadzających obie wielkie partie, ale nie muszą one nastąpić. A jeśli nastąpią, zapewne osłabią całą prawicę. Ujazdowski czy Sellin muszą się starać, aby uniknąć roli aktorów w cudzej sztuce. Używanych przez liberalną i lewicową prasę przeciw Kaczyńskim, ale niewyciągających z tego zysków dla swojego środowiska.

Jeśli ludzie przez lata tak ostrożni zdecydowali się na krok tak ryzykowny, mogę to tłumaczyć jednym. Po ludzku nie wytrzymali atmosfery wokół prezesa. Na to, że powietrze jest tam ciężkie, wskazują wypowiedzi także tych, którzy w PiS zostali - z Ludwikiem Dornem na czele. I na tym polega dramat Jarosława Kaczyńskiego. Słusznie wyczuł, że za pretensjami Ujazdowskiego o kształt kampanii czy tryb podejmowania decyzji kryje się spór o kierunek polityki partii. Ale mógł z łatwością załagodzić te różnice - symbolicznym poluzowaniem. A on widząc na powierzchni partii rysę, zamiast zakleić, odłupał jej kawałek młotkiem.

Jego dramat polega na tym, że jest on dziś głównym atutem swojej partii i barierą jej dalszego rozwoju. Liczy na błędy Platformy i pewnie się nie przeliczy. Tyle że w dobie wszechogarniającego PR, nikt nie zadba o nasz wizerunek, jeśli nie zapewnimy go sobie sami.