Losy polityków potrafią wywoływać żywe zainteresowanie opinii publicznej. Wcale nie tak dawno pół Polski szukało pracy dla byłego premiera Kazimierza Marcinkiewicza. Niedługo podobną popularnością będzie się cieszyło pytanie: "Czy Lech Kaczyński powinien ponownie wystartować w wyborach prezydenckich", czy iść na wczesną emeryturę. Moja odpowiedź brzmi: Kaczyński niech startuje, ale po co mu do tego poparcie PiS? Poparcie dołującej partii to pocałunek śmierci.
Lech Kaczyński stał się kilka lat temu czarnym koniem prawicy. Pozostający w cieniu brata i prawie zapomniany były szef NIK-u nieoczekiwanie otrzymał od premiera Jerzego Buzka tekę ministra sprawiedliwości. Nie minęły dwa miesiące, jak poszybował na same szczyty rankingów popularności. Wystarczyło, że kilkakrotnie zachował się twardo wobec nacisków warszawki i środowiska prokuratorsko - sędziowskiego, by ludzie zobaczyli w nim kogoś, na kogo długo czekali: wyważonego, przyzwoitego, szczerze przekonanego do walki z przestępcami i nieustępliwego polityka. Apetyt na takich ludzi u władzy pozwolił Lechowi Kaczyńskiemu ostatecznie sięgnąć po prezydenturę. W wyborach - warto przypomnieć - pokonał lubianego skądinąd Donalda Tuska.
O ile jednak Tusk jest dzisiaj lokomotywą ciągnącą wagoniki Platformy Obywatelskiej, to o prezydencie nie można powiedzieć, aby był lokomotywą PiS. Przeciwnie, od ubiegłorocznych wyborów cały PiS leci w dół, idąc śladami Lecha Kaczyńskiego, polityka konsekwentnie podkreślającego swój związek z partią Jarosława Kaczyńskiego. Jak zareaguje polski wyborca, kiedy chwiejąca się partia ogłosi oficjalnie, że jej kandydatem w prezydenckich wyborach 2010 roku jest polityk, który podczas sprawowania urzędu prezydenckiego tracił na popularności, a nie zyskiwał? Nie ma się co czarować, najmniej prawdopodobna reakcja to entuzjazm, a najbardziej – że ślepy prowadzi kulawego...
Racjonalną receptą wyborczą jest rozluźnienie związku prezydenta z PiS. W tym związku obie strony się osłabiają. Albo w wyborach Prawo i Sprawiedliwość wystawi kandydata, który w czytelny dla wyborców sposób będzie symbolizował "więcej niż PiS", albo poniesie dotkliwą porażkę, która ustawi także następne wybory.
Prześledźmy ewentualny manewr ucieczki do przodu. Kto mógłby być takim ponadpisowskim kandydatem PiS? Gdyby nie kłopoty zdrowotne i ryzykowna szczerość w publicznych wypowiedziach niezłymi kandydatami byliby Zbigniew Religa czy Zyta Gilowska. Jeszcze odważniejszą kandydaturą byłby niezwiązany formalnie z PiS Rafał Dutkiewicz, polityk umiejący się zaprezentować jako "polityk Wrocławia", a nie "polityk partii", cieszy się uznaniem działaczy obu prawicowych partii, a przy tym jest sprawdzony w polityce samorządowej, w konkretnej robocie. W pewnym sensie podobną kandydaturą byłby Kazimierz Marcinkiewicz. Mógłby to być również ktoś mniej obecnie znany, jak Paweł Zalewski czy po prostu ktoś niekojarzony z bieżącą polityką. Dwa i pół roku to okres wystarczający, by wylansować dobrego kandydata w oczach opinii publicznej. Tylko trzeba chcieć.
Wszyscy ci przykładowi kandydaci mają wspólną cechę - nie byliby szczególnie mile widziani w środowiskach radiomaryjnych. Te żelazne kilka procent wyborców jest podmiotem gorączkowych zabiegów Jarosława Kaczyńskiego, co oglądaliśmy ostatnio przy okazji tańców lizbońskich. Prezes Prawa i Sprawiedliwości nie odniesie jednak sukcesu w akcji wprowadzania prezydenta na salony Rodziny Radia Maryja. Po prostu Lech Kaczyński i jego małżonka naprawdę pochodzą z innego świata niż zwolennicy redemptorysty Rydzyka. Pamiętne afery wokół "szamba" i "czarownicy" nie były zbiegiem nieszczęśliwych okoliczności. Oddawały realną wrogość między środowiskiem warszawskiej inteligencji i środowiska radia.
Prezydenta Kaczyńskiego cechuje pewnego rodzaju nerwowa małostkowość w relacjach z krytykującymi go ludźmi, ale w przypadku sporu z rydzykowcami nie wystarczyłoby uśmiechnąć się do kamer i podać sobie ręce. Taki gest byłby fałszywy, a na dodatek odbierający Kaczyńskiemu sympatię tych umiarkowanych polskich wyborców, którzy - jak wskazują sondaże - odpływają od PiS zmęczeni jego toruńskim akcentem. Prezydencka przesada w akcentowaniu niemieckiego zagrożenia albo homoseksualnego huraganu wiejącego znad Brukseli to dodatkowy argument dla wahających się - nie, lepiej iść do mdłego Tuska, niż trzymać z prezydentem mówiącym językiem Ewy Sowińskiej i Anny Sobeckiej.
Krótko mówiąc, elektorat radiomaryjny jest i tak stracony – a zarazem i tak nie ma on innego wyjścia, niż zacisnąć zęby i w ewentualnej drugiej turze głosować na kandydata z PiS przeciw kandydatowi demonizowanych "liberałów".
Wyobraźmy sobie jeszcze jeden wariant rozstania "ślepego" i "kulawego": to prezydent Kaczyński odsuwa się od PiS, buduje własne, bardziej centrowe zaplecze. Punktując słabości PO w walce z drobną przestępczością, niemrawość obecnego ministra sprawiedliwości, chaos propozycji dotyczących służby zdrowia i żarłoczność, z jaką PO rzuciła się na media publiczne, mógłby spróbować ponownie zbudować wizerunek tego Lecha Kaczyńskiego, jakiemu zaufali Polacy w latach 2000 - 2005. Brzmi ładnie. Brzmi realistycznie - bo to mogłoby się udać, skoro partia PiS słabnie z dnia na dzień, a partia PO zacznie słabnąć już niedługo, kiedy Polacy zaczną wystawiać sympatycznej władzy rachunek. I brzmi bajkowo, bo Lech Kaczyński nawet tego nie spróbuje.