Rewolucja jest jednak zawsze wejściem w świat trudnego do opanowania chaosu. Tylko ex post można ją postrzegać jako znakomicie ułożony projekt. Warto zatem przyjrzeć się bliżej dylematom, przed którymi stawia nas propozycja Tuska. Trzeba uznać je za punkt wyjścia do poważniejszej debaty.
Debaty, w której premier i lider rządzącej partii nie powinien wyłącznie zadawać pytań i dzielić się swoimi rozterkami. Debaty, która nie powinna czekać do powołania komisji konstytucyjnej, ale wyjść od sformułowania jasnego stanowiska tych, którzy mają dziś polityczną zdolność inicjowania zmian. Donald Tusk nie jest dziś rzecznikiem ruchu obywatelskiego protestu, nie jest pełnomocnikiem komitetu obywatelskiej inicjatywy ustawodawczej. Jeżeli chce, by jego propozycje potraktować inaczej niż czczą retorykę, musi określić swoje stanowisko wobec ustrojowych dylematów, jakie niesie jego bardzo ogólnie zarysowana wizja.
Dylemat pierwszy dotyczy tego, jak zlikwidować dwugłową egzekutywę. Partie koalicji konstytucyjnej z 1997 roku (SLD-PSL-UW-UP) zdecydowały się na częściową racjonalizację, ograniczając uprawnienia prezydenta w sferze kształtowania rządu czy stosowania weta. Prawo i Sprawiedliwość w swym projekcie konstytucyjnym poszło krok dalej, prowadząc do wyraźnego rozgraniczenia kompetencji prezydenta i premiera, ale i tak – mimo zasadniczej intencji uporządkowania istniejącego modelu - naraziło się na zarzuty, że wizja prezydentury zmierza ku jakiejś wersji autorytaryzmu. Czy Tusk może zaryzykować istotną zmianę, czyli wprowadzenie systemu prezydenckiego albo wyjaśnienie Polakom, że powinni zrezygnować z powszechnych wyborów głowy państwa?
Dylemat trzeba postawić ostro, dlatego że teza o konieczności odejścia od dwugłowego przywództwa państwowego nie dopuszcza praktycznie rozwiązań połowicznych. W praktyce ustrojowej Trzeciej Rzeczypospolitej była ona podtrzymywana przez - zrekonstruowaną przez Artura Wołka - "regułę blokowania”. W myśl tej reguły za korzystne uznawano te rozwiązania, które prowadzą do blokowania skutecznej aktywności organów państwa. Postkomuniści uznawali to za gwarancję powstrzymania się od rozliczeń, dawna opozycja obawiała się silnej władzy, a szczególnie powrotu dawnych praktyk. Idea sprawnego państwa i rzeczywistego przywództwa miała zatem mocnych przeciwników w dwóch głównych obozach politycznych Trzeciej Rzeczypospolitej. Przełom polityczny 2003 roku zakwestionował ich pozycję, pozostawiając otwartą podstawową kwestię ustrojową: w jaki sposób demokratyczny wybór ma się efektywnie przekładać na rządzenie.
Drugi dylemat - ściśle powiązany z pierwszym - dotyczy zatem tego, jak ustabilizować władzę wykonawczą przy równoczesnym wprowadzeniu okręgów jednomandatowych. Stabilność naturalną, polegającą na tym, że będzie tak jak w Wielkiej Brytanii, gdzie wszystkie (z wyjątkiem jednych - w 1974) powojenne wybory dawały możliwość stworzenia jednopartyjnego rządu, można z czasem uzyskać ewolucyjnie, natomiast nie można jej zakładać. Co więcej, możemy mieć do czynienia z całkiem sporą grupą posłów niezależnych, związanych tylko z własnym okręgiem i niechętnych poddawaniu się jakiejkolwiek partyjnej dyscyplinie. To może zablokować nie tylko proces ustawodawczy, ale także samo powoływanie rządu czy uchwalanie budżetu.
Aby tego uniknąć, warto rozważyć dwie możliwości. Oparcie egzekutywy na wyborze, jakiego dokonujemy, powołując głowę państwa - a zatem wprowadzenie rządu prezydenckiego, który nie musi posiadać politycznego poparcia większości parlamentarnej, choć szuka go przy pracach legislacyjnych czy budżetowych. Druga możliwość to uporządkowanie rywalizacji na poziomie ordynacji wyborczej, ryzykowne, bo ograniczające pożytki, jakich Polacy spodziewają się po wprowadzeniu ordynacji większościowej. Oba rozwiązania wiążą się z poważną zmianą reguł polityki. Wybór opiera się na odpowiednim sformułowaniu zasad zaufania do każdego z rozwiązań i na wyobraźni ustrojowej. Jej pierwszym wymogiem jest zrozumienie, że system jednomandatowy nie istnieje w próżni, nie może działać równie dobrze w każdym otoczeniu.
Jeżeli Tusk uważa jednomandatowe okręgi wyborcze za konstytucyjny kanon, jeżeli ma w tej sprawie poparcie większości obywateli o bardzo różnych politycznych poglądach, to powinien wyjść poza horyzont jednego rozwiązania. Powinien wykroczyć poza proste hasło i opracować przynajmniej założenia owej ustrojowej rewolucji. Nie wolno bezkarnie obiecywać gruszek na wierzbie z nadzieją, że i tak nie pojawi się większość zdolna do ich podjęcia.
Trzeci dylemat wiąże się z wyobrażeniem o roli partii i ewentualnych innych systemów rekrutacyjnych i selekcyjnych. Bardzo krytyczny stosunek do polskich ugrupowań nie usprawiedliwia pomijania istotnych szczegółów.
Po pierwsze, rywalizacja między nimi nie powinna sprowadzić się do walki fundraiserów, co przy obecnych kosztach kampanii medialnych byłoby konsekwencją likwidacji dotacji budżetowych. Po drugie, w normalnej demokracji to partie organizują proces rekrutacji i selekcji elit. Ich odpowiedzialność za postępowanie posła jest lepszą gwarancją niż nadzieja, że opinia publiczna poradzi sobie sama.
Jeżeli nie chcemy mieć w Sejmie silnej grupy parlamentarzystów w rodzaju senatora Stokłosy, powinniśmy zachować jakieś procedury wiążące posłów z ich partiami. Trzecia sprawa to fakt, że poważne osłabienie partyjnych mechanizmów rekrutacyjnych i selekcyjnych będzie prowadzić do powstania innych systemów, zwykle nieformalnych, sitwowych i w naturalny sposób korupcjogennych. Retoryka antypartyjna nie powinna zatem prowadzić do wylewania dziecka z kąpielą i zastąpienia partii koteriami niejawnymi, niepodlegającymi kontroli i krytyce.
I choć partiom konstytucje nie poświęcają zbyt wiele miejsca, to warto pamiętać o tym, że błędy w konstrukcji reguł ich funkcjonowania mogą przenosić się na funkcjonowanie innych instytucji, infekować - tak jak to już miało miejsce, choćby w przypadku KRRiT - nawet nieźle zbudowany system.
Czwarty dylemat dotyczy wreszcie kształtu i funkcji parlamentu. To właśnie w tej sferze Donald Tusk nadaje swojej propozycji charakter populistyczny, postulując już na wstępie likwidację Senatu. Czyni to, nie przesądzając ustrojowej roli Sejmu i nie biorąc pod uwagę faktu, że o ile w dzisiejszym kształcie Senat zasługuje na liczne słowa krytyki, to należy przynajmniej dopuścić możliwość, że w nowych porządkach dwuizbowy model będzie miał większe zastosowanie.
Jest to o tyle istotne, że dylemat, jaki dotyczy funkcji parlamentu w nowej ustawie zasadniczej, nie sprowadza się do tego, czy utrzymać, czy też zlikwidować Senat. Sprawa jest poważniejsza. Praktyka polityczna pokazuje wyraźnie, że równie ważne, jak zapisana prawnie ustawodawcza funkcja Sejmu, są funkcje, o których konstytucje zwykle milczą: przede wszystkim komunikacyjne, opiniotwórcze i rekrutacyjne. Jak dotąd żadna z rządzących ekip nie interesuje się tymi zmianami, nie rozważa ich znaczenia dla struktury parlamentu. Raczej postrzega się tę zmianę w kategoriach zagrożenia dla normalnej pracy Sejmu niż jako pewną szansę dla polityki jako takiej.
Dość powszechnie krytykowane komisje śledcze nie były przecież żadną normalną pracą Sejmu, nie prowadziły do przewidzianych prawem konkluzji. Stanowiły jednak niezwykle ważny element wpływający na kształt publicznej debaty. Gdyby potraktowano je serio do końca, mogły być szansą na odbudowę prestiżu polityków i racjonalizację samej polityki. To, co częściowo udało się tercetowi Nałęcz - Rokita - Ziobro - choć przegrał on sprawę groteskowego antyraportu Anity Błochowiak - w następnych komisjach było coraz trudniejsze.
Sejm może - nawet przy obecnych ograniczeniach - stać się istotnym miejscem formowania opinii publicznej, edukacji politycznej i efektywnego artykułowania społecznych potrzeb i interesów. By tak się stało, konieczna jest twórczość instytucjonalna wykraczająca poza horyzont prostych funkcji tworzenia prawa i kontrolowania władzy wykonawczej. Konieczne jest zrozumienie reguł komunikacji i świata mediów, a także szans, jakie dają obywatelom i posłom nowe technologie. Anachroniczne, antyparlamentarne przesądy, którym Tusk dawał wielokrotnie upust, nie mają żadnej mocy naprawczej, mogą natomiast pełnić nieszczęsną funkcję samospełniającego się proroctwa.
Trudno powiedzieć, czy Donald Tusk, kierując się wyczuciem opinii publicznej, serio traktuje swoje propozycje ustrojowe i gotów jest coś poświęcić, żeby je zrealizować. Czy też wysuwa je jako kolejny temat rytualnej wojny między dwoma aspirującymi do przywództwa ośrodkami. Warto potraktować je serio, choćby po to, by wyprowadzić debatę z niewoli tematów błahych, by odebrać projektom ustrojowym demagogiczny urok populizmu. Po to, by stworzyć bardziej cywilizowane warunki uprawiania polityki dla tych, co przyjdą po Tusku i Kaczyńskim.