Nie ma wątpliwości, że stało się tak pod wpływem nasilających się protestów ze strony obrońców praw człowieka i zwolenników wolnego Tybetu. Tymczasem jeżeli George Bush faktycznie rozważa możliwość zignorowania ceremonii otwarcia igrzysk, ale będzie z nią jeszcze zwlekał, ryzykuje kompromitację. Zbyt jaskrawo widoczne bowiem by było, że przywódca największej demokracji na świecie dołączył do wielu innych głów państw bojkotujących olimpiadę dopiero wówczas, gdy znalazł się pod gigantyczną presją. Na miejscu Buscha podjąłbym więc decyzję jak najszybciej, bo wydarzenia w Paryżu i San Francisco sprawiły, że w tej sprawie zegar tyka coraz prędzej.

Reklama

Ciekawym punktem odniesienia w dyskusji dotyczącej tegorocznej olimpiady jest dla mnie postawa prezydenta Jimmiego Cartera, który w 1980 r. ostentacyjnie zbojkotował olimpiadę w Moskwie, bo nie zgadzał się z inwazją ZSRR na Afganistan. Padały wówczas argumenty, że w ten sposób Carter oddaje niedźwiedzią przysługę zachodnim sportowcom, którzy pojechali na igrzyska, bo upolitycznienie olimpiady odbije się negatywnie na ich przyjęciu w Moskwie i w efekcie na ich wynikach. Okazało się, że wcale tak nie było. Olimpiada potoczyła się swoim własnym trybem. Widać więc, że możliwe jest połączenie politycznego protestu z przyzwoitym poziomem igrzysk.

Nie przemawia do mnie podstawowy argument Busha - że olimpiada i polityka to dwa odrębne światy, których nie należy ze sobą łączyć. Czyż władze Chińskiej Republiki Ludowej nie dlatego tak zabiegały o możliwość goszczenia igrzysk, że od początku chodziło im właśnie o politykę? Podejmując się roli gospodarza igrzysk, Chińczycy chcą przecież podkreślić swoje osiągnięcia i przypieczętować w oczach świata swój polityczny kurs. Nie łudźmy się, olimpiada ma dla nich wydźwięk niesłychanie symboliczny. Dlatego reakcja demokratycznego świata na tę olimpiadę powinna wyrażać stosunek społeczności międzynarodowej wobec tych aspektów chińskiej polityki, które kolidują z naszymi ideałami, poglądami i wyznawanymi przez nas wartościami.

Jeśli zatem George Bush nie wycofa się z zamiaru uczestniczenia w ceremonii otwarcia igrzysk, będzie to dość jednoznaczny sygnał, że wcale nie zależy mu na wolności Tybetu, a nawet więcej - że jest gotów złożyć Tybet w ofierze na ołtarzu swoich „większych” celów.

Chiny są wielkim wyzwaniem dla całego świata. Z jednego strony potrzebujemy tego kraju, z różnych względów, i dobrze by było pozostawać z nim w jak najlepszych relacjach. Z drugiej strony - mamy do czynienia z deptaniem tam praw człowieka i religijnymi prześladowaniami, dramatami, na które demokratyczne społeczeństwa nie mogą i nie chcą się godzić. Podziwiamy chińskich dysydentów. Popieramy ich dążenia i marzenia. Jeżeli naprawdę zależy nam, by uniknąć etykiety hipokrytów, warto zadać sobie pytanie, jak ludzie ci odbiorą przyjazd Busha do Pekinu? Czy nie będzie to dla nich cios w samo serce i podkopanie wiary w sens tego, co robią i za co narażają się na prześladowanie, więzienie, a nawet śmierć? Czy w ten sposób Ameryka podziękuje im za ich bohaterstwo? Miejmy nadzieję, że prezydent Bush nie zawiedzie ich wiary w solidarność demokracji.