Wydarzeń 1968 r. nie można oddzielić od tego, co działo się w latach 60. Czy mógłby pan o tym opowiedzieć?
Vaclav Havel*: Powszechnie dziś wiadomo, że lata 60. miały swoją szczególną atmosferę i duchowy etos. W owym czasie wkroczyła w życie nowa generacja, która za swojej świadomej egzystencji nie doświadczyła drugiej wojny światowej ani zimnej wojny i dlatego charakteryzowało ją zupełnie nowe, świeże spojrzenie na świat. To wszystko było bardzo interesujące. Ten okres miał swój styl, swoją modę, po dziś dzień jest niepowtarzalny również w warstwie czysto wizualnej. Ja sam byłem w wieku, który pozwolił mi tego bardzo intensywnie doświadczyć, a nawet w pewnym sensie brałem w tym wszystkim udział, ponieważ właśnie w latach 60. wystawiono moje pierwsze sztuki, które z Pragi powędrowały w świat. Nie był to okres alternatywnych koncepcji, nikt nie proponował nowego modelu porządku społecznego, innej doktryny czy ideologii. Była to po prostu niezgoda na sytuację istniejącą, na skostniałe mechanizmy świata, na zakrzepłą politykę zimnej wojny, na wszechobecną biurokrację. Miała ona też swój poetycki naddatek.

Reklama

W Czechosłowacji rozkwitała Praska Wiosna, ja wreszcie dostałem paszport, którego wcześniej mieć nie mogłem, i dzięki temu mogłem podróżować po Ameryce. Byłem na premierze swojej sztuki, widziałem na własne oczy protesty studentów i gigantyczne demonstracje w Central Parku. Na uniwersytecie w Kolumbii zaproszono mnie nawet do dyskusji ze strajkującymi studentami. Rozpocząłem ją pytaniem: "Mam nadzieję, że nie uważacie mnie za łamistrajka?". W teatrach na Broadwayu wszyscy na scenie nosili koraliki, bardzo kolorowe ubrania, długie włosy i to, co istniało w "Hair", płynnie przechodziło ze sceny na widownię, stamtąd na ulice i do Central Parku. Oczywiście wielu z tych, którzy w tym żywo uczestniczyli, potem się wyciszyło, ostrzygli się, zaczęli nosić krawaty, stali się ułożonymi urzędnikami czy menadżerami. To oczywiste.

Niemniej jednak wydaje mi się, że doświadczenia lat 60. całkowicie nie znikły, były stale podskórnie obecne i miały istotny wpływ na społeczne i polityczne wydarzenia dalszych dziesięcioleci. Przykładem polityka, którego miałem okazję poznać dość dobrze, a w którym wyczułem – być może podświadomą - obecność etosu lat 60., jest Bill Clinton. Ale coś podobnego przeżyłem również w Paryżu. Przypominam sobie strajk na lotnisku, kiedy szukałem walizki, z którą przyleciałem z Ameryki. Towarzyszył mi Pavel Tigrid, który zaproponował, że mnie odwiezie do Brukseli, a stamtąd dopiero polecę do Pragi. Pracownik lotniska szukał tej mojej walizki między tysiącami innych w nieskończenie wielkich podziemiach. Wyszliśmy na płytę lotniska, nigdzie nie było żywej duszy, nikt nie wychodził, nikt nie wsiadał i ten człowiek, wskazując na stojące zupełnie nieruchomo ogromne samoloty, powiedział: "Zobaczcie, są jak martwe ptaki". To zdarzenie moim zdaniem świetnie charakteryzowało rewolucję majową w Paryżu wraz z jej poetyckim naddatkiem. Ale mimo tego naddatku paryska rewolucja często przekraczała granice, których moim zdaniem nie powinna przekraczać. Nie byłem w stanie kibicować rozbijaniu aut i wystaw sklepowych.

Jeżeli lata 60. zdefiniujemy jako czas buntu młodego pokolenia, to jaki miał on wpływ na starszą generację? Może ona też na swój sposób odetchnęła, oswobodziła się?
Wydaje mi się, że było bardzo różnie u różnych ludzi. Pamiętam takie dość charakterystyczne doświadczenie. Będąc w Ameryce, odwiedziłem Ferdinanda Peroutkę, naszego chyba najlepszego dziennikarza XX wieku, który oczywiście był dla mnie autorytetem. W jego domku w Connecticut prowadziłem z nim długie rozmowy. W trakcie tych rozmów zdałem sobie sprawę, jak bardzo inny jest pogląd na świat Ferdinanda Peroutki. Był to człowiek wychowany w pierwszej republice, więzień obozu koncentracyjnego, przeżył komunistyczny pucz, wyjechał na Zachód i żył na emigracji. To był człowiek, który nie był w stanie znaleźć platformy porozumienia z długowłosymi młodzieńcami z kwiatami. Nie ukrywał, że to wszystko jest dla niego obce, dziwne, niezrozumiałe. Nie pojmował istnienia ruchu negującego wszystko wokół, a jednocześnie zamazującego wszelkie różnice polityczne. To był człowiek innej epoki.

Reklama

Jak to wyglądało wśród Amerykanów starszego pokolenia - nie wiem. Spotkałem się z najróżniejszymi postawami. Również z próbami przypodobania się młodej generacji. Pół godziny przed rozpoczęciem największej demonstracji w Nowym Jorku zostałem zaproszony na Piątą Aleję do pewnego mieszkania milionerów, w którym nowojorska śmietanka sączyła drinki, by chwilę później wspólnie wyjść i przyłączyć się do demonstrujących tłumów. Mam fotografie, jak przemierzamy Piątą Aleję, wtedy na własne oczy widziałem podyktowane wyłącznie snobizmem próby podłączenia się starszych do buntu młodych. To, że istniały - mówiąc w skrócie i w cudzysłowie - takie "nixonowskie" postawy i poglądy, jest oczywiste. Ale Ameryka jest tak ogromnym, wielobarwnym i różnorodnym krajem, że wygłaszanie o niej jakichkolwiek sądów generalizujących jest ryzykowne.

Czy myśli pan, że Czechosłowacja była również na tyle różnorodna, że starsze pokolenie miało szansę wziąć głębszy oddech?
U nas oczywiście miało to wszystko inny, specyficzny przebieg. Niekiedy słyszymy, że Praską Wiosnę, wydarzenia roku ’68, całą tę próbę stworzenia socjalizmu z ludzką twarzą, zawdzięczamy komunistom reformatorom, którzy wywodzili się z młodszej generacji i którzy wewnątrz partii wyparli konserwatystów. Nie chciałbym pomniejszać ich zasług, ale warto podkreślić, że to, co robili, robili pod wpływem całego społeczeństwa, mając świadomość obecności kryzysowych zjawisk w tym społeczeństwie. Głosów krytyki było tak dużo, że władza musiała tę sytuację wziąć pod uwagę. Pamiętam, jak Jiri Pelikan radził mi, byśmy założyli partię polityczną. Tak jakby oni sami pragnęli pluralizmu, normalnej, regularnej demokracji, której sami nie wprowadzili, wprowadzić nie mogli i pewnie by nawet nie potrafili. Ale samoistny proces wolnościowy, którego symptomy widać było już wcześniej, w pewnym momencie jakby przerósł sam siebie i masowo wpłynął tak na wydarzenia wewnątrz samej partii komunistycznej, jak i na myślenie jej poszczególnych liderów czy bardziej znaczących komunistów. To wszystko wreszcie doprowadziło do styczniowych przemian 1968 roku.

Charakterystycznym momentem rozwijającej się sytuacji był zjazd pisarzy czechosłowackich w roku ’67, na którym miało miejsce interesujące zdarzenie. Niektórzy koledzy, jak Milan Kundera, Ludvik Vaculik, Pavel Kohout i inni - wszyscy byli komuniści (niekomunistów w Związku Pisarzy Czechosłowackich było zaledwie kilku) - wygłosili bardzo piękne, radykalne, wręcz rewolucyjne wystąpienia, za które zostali zresztą później ukarani. Ale mnie w ich wystąpieniach będących bezpośrednią ideologiczną konfrontacją z reżimem przeszkadzał fakt, że warunkiem tej konfrontacji była akceptacja ram obowiązującej ideologii i przejęcie przez nich podstaw obowiązującego języka. Bo co to właściwie znaczy, że najwyższą wartością jest socjalizm? Albo socjalistyczna poezja. Co to właściwie jest? Poezja o nacjonalizacji? Ale oni musieli do jakiegoś stopnia zaakceptować i przejąć ten sposób komunikacji, żeby rozpocząć dyskusję.

Reklama

Ja natomiast należałem do tych, którzy zamiast iść na choćby jeden niewielki - nazwijmy go - językowy kompromis, woleli mówić o innych sprawach. Wydawało mi się, że należy mówić rzeczowo, wysuwać konkretne postulaty i nie wplątywać się w dyskusje ideologiczne, które są z góry skazane na niepowodzenie. Dlatego mówiłem o pisarzach objętych zakazem publikacji i o tych, którzy są więzieni, o zlikwidowanych czasopismach, proponowałem przyjąć nowy statut Związku Pisarzy, który umożliwiałby wewnętrzny pluralizm. Tak wyglądały spory i napięcia tamtego okresu, ale istotna była postawa obu stron. Zarówno sprzeciw komunistów reformatorów wewnątrz partii oparty na autorytecie komunistycznych przekonań i zakorzeniony w samej ideologii, jak i tych, którzy funkcjonowali obok, poza partią. Jedno przeplatało się z drugim, jedno wspierało drugie, jedno ku drugiemu się zbliżało, ale trzeba dostrzegać oba te bieguny i nie przeceniać istnienia jednego z nich kosztem drugiego.

Czy można było już w tym czasie mówić o opozycji antykomunistycznej, o jakiejś strukturze?
Tak, istnieli ludzie nienależący do partii komunistycznej, którzy mieli poczucie, że przyszedł czas, w którym powinni się publicznie zaangażować. Było to jednak bardzo trudne, ponieważ wszelkie struktury organizacyjne były wówczas budowane pod przewodnią rolą partii komunistycznej. Socjaldemokracja podjęła próbę wskrzeszenia się, powstały K231 i KAN, co było próbą ustanowienia prawdziwie demokratycznej siły politycznej nie mającej z komunizmem nic wspólnego. O tym wszystkim się pisało, rozważało, mówiło, prowadzono mnóstwo debat na wielu zebraniach. Pamiętam, że jedno takie wielkie zebranie odbyło się u nas w domu, po tym jak napisałem duży artykuł "Na temat opozycji". Ale czas jeszcze nie dojrzał, a okupacja nastała zbyt szybko, zanim wszystko zdążyło się wykrystalizować. Nie było żadnego zaplecza, żadnego wyposażenia, żadnych sekretarek, pomieszczeń, nie było też nikogo, kto by za to płacił. To wszystko utrudniało sprawę.

Jak pan wspomina lato 1968 roku i moment, w którym dowiedział się pan, że znaleźliśmy się pod okupacją?
Mało kto wtedy zdawał sobie sprawę ze znaczenia zimy 1968 i słynnego styczniowego plenum. Nawet sami prekursorzy tych zmian, tacy jak Dubczek, Smrkovsky i inni wewnątrz partii komunistycznej, nie mieli pojęcia ku czemu to wszystko zmierza. Ale tak to właśnie jest w systemie komunistycznym. Jak tylko ktoś lekko uchyli drzwi, społeczeństwo natychmiast włoży tam całą nogę. Później to się powtórzyło za Gorbaczowa. Początkowo w powszechnym odbiorze Dubczek był tylko jednym z funkcjonariuszy partyjnych i nikt nie dostrzegał różnicy między nim a Vasilem Bilakem. Ale pod wpływem ruchów społecznych i liberalizujących się środków masowego przekazu komuniści reformatorzy musieli coraz bardziej liczyć się z postulatami społeczeństwa i wyjść im naprzeciw.

Ku swemu zaskoczeniu zorientowali się, że mogą być naprawdę popularni, a tłumy witają ich z takim zapałem, jakiego nigdy nie udało się wykrzesać w trakcie spędów organizowanych przez komunistyczne komórki partyjne. To ich zafascynowało, bo nigdy wcześniej nie doświadczyli autentycznego poparcia. Trochę dali się ponieść, trochę starali się ten proces przyhamować, ale szybko znaleźli się w poważnej konfrontacji z Moskwą. To historia drezdeńskiego spotkania. To wszystko było bardzo interesujące, dramatyczne samo w sobie, a ja zaangażowałem się bardzo. W ramach Związku Pisarzy Czechosłowackich założyliśmy wtedy - jako przeciwwagę dla silnej grupy partyjnej - Koło Pisarzy Niezależnych. Zakładałem je, pisałem jego program, byłem jego przewodniczącym i załatwiałem mnóstwo innych spraw. Niemniej jednak to nie ja stałem na czele ówczesnych zmian, tam wtedy byli, rzecz jasna, inni.

Podróżowałem i - jak to miałem w zwyczaju - lato spędzałem na wsi w naszym domku na Hradeczku w Karkonoszach. Mieliśmy tam spory ruch - w odwiedziny przyjeżdżali przyjaciele. Był to czas pełen wielkiego poruszenia, wielkiej radości, a jednocześnie obaw i strachu, jak to się skończy. Ma się rozumieć, urządzaliśmy ogniska, kolacje, ale chociaż nie chcieliśmy sami przed sobą się do tego przyznać, podświadomie cały czas liczyliśmy się z możliwością katastrofy. Każdego dnia słuchaliśmy radia i telewizji, co wcześniej było nie do pomyślenia, bo w środkach masowego przekazu nie było czego słuchać ani co śledzić. Pamiętam jak mój przyjaciel, aktor Jan Trziska, mówił wtedy: "To lato jest tak piękne, że nie może się dobrze skończyć".

Pewnego dnia pojechaliśmy do Liberca do naszych przyjaciół i tam podczas kolacji zaskoczyła nas inwazja, którą potem całą przeżyliśmy w Libercu. Razem z Janem Trziską zostaliśmy włączeni do tamtejszego bardzo specyficznego i niezwykłego ruchu oporu. W Libercu miała miejsce masakra. Na plac pełen ludzi wjechały czołgi i przejechały człowieka. Ja sam widziałem, jak czołg ostrzeliwał wszystko wokół siebie. Siedzieli w nim przerażeni chłopcy, którzy nie wiedzieli, gdzie są, po co tu są, i w ogóle nie rozumieli, co się dzieje. Na skutek tej konfrontacji, która oczywiście była fatalna, gorsza niż w innych miastach, w Libercu nie osadzono stałej załogi wojskowej, która zajęłaby koszary i opanowała miasto. Czołgi tamtędy tylko przejeżdżały. Dzięki temu mógł rozkwitnąć opór w postaci ludowego folkloru: tych wszystkich napisów, piosenek, zebrań i wszystkiego, co tylko było możliwe. W ratuszu razem z panem Mousilem, burmistrzem i naprawdę dobrym człowiekiem, stworzyliśmy swego rodzaju zespół - ja pisałem codzienne komentarze do regionalnego radia. W Jeszczedzie zorganizowano nawet stację telewizyjną, w której również występowaliśmy. Pamiętam, że napisałem do mieszkańców taką wielką odezwę z instrukcjami, co mają robić i jak przetrwać inwazję. Pod tą odezwą podpisana była Rada Powiatowa Komunistycznej Partii Czechosłowacji (KSČ), Powiatowa Rada Narodowa i Rada Powiatowa Frontu Jedności Narodu, tego typu instytucje. Nigdy wcześniej nic takiego mi się nie przytrafiło.

Ale oczywiście również w Libercu obecni byli okupanci. I my w rozgłośni radiowej musieliśmy się ukrywać i wyjeżdżać w konspiracji z hotelu pod ochroną innych samochodów. Budynek radia był otoczony betonowymi płytami, tak żeby nie można go było łatwo zdobyć, dlatego z fabryk dali nam legitymacje, byśmy w razie konieczności mogli się wtopić w robotników. Ale najbardziej interesujące było zachowanie młodej generacji, hippisów. Tam mieszkał niejaki Fararz, miał takie przezwisko, był przywódcą grupy długowłosych, która była w jakimś sensie postrachem miasta. I tenże Fararz przyszedł pierwszego dnia okupacji do burmistrza Mousila i powiedział: "Szefie, jesteśmy do pana dyspozycji, co mamy robić?". Dostali wtedy za zadanie zdjąć z wszystkich domów tablice informacyjne i adresowe, tak żeby okupanci nie mogli się zorientować w mieście. W ciągu jednej nocy wszystkie tablice zostały zdjęte i rano leżały w rzędach na korytarzu ratusza, a Fararz pytał: "I co dalej, burmistrzu?".

Jak długo pracował pan w libereckim radiu?
Wszystko ruszyło w mgnieniu oka i funkcjonowało z zawrotną szybkością, kiedy czołgi przejeżdżały przez Liberec o jedenastej w nocy, a trwało do powrotu naszej delegacji z Moskwy. Wystąpiliśmy jeszcze w audycji telewizyjnej z ostrą krytyką protokołów moskiewskich i w ten sposób nasz gorączkowy tydzień się skończył, a my wróciliśmy na Hradeczek. Natomiast później zaczął się zupełnie inny okres, również bardzo szczególny. Czas między wprowadzeniem protokołów moskiewskich a faktycznym okrzepnięciem reżimu Husaka rok później był okresem pełnym napięć, wyjątkowym, rozdzierającym, w który wpisuje się również samospalenie Jana Palacha. Te zdarzenia można zrozumieć, tylko stale pamiętając o tym, że ogólnonarodowe pragnienie, coś, do czego wszyscy dążyli, zostało bezwstydnie zdeptane przez ludzi żądnych kariery, przez złoczyńców. Kulminacją tego okresu były zawody hokejowe i kwietniowe plenum, podczas którego władzę przejął doktor Husak. Alexander Dubczek jeszcze chwilę pozostał przewodniczącym Zgromadzenia Federalnego, ale potem szybko zaczęto przykręcać śrubę. Rozpoczęły się wielkie czystki, wszyscy musieli podpisywać pochwalne manifesty na cześć okupacji i ślubować wierność nowemu reżimowi.

Był to czas dotkliwego ucisku i postępującej ogromnej demoralizacji całego społeczeństwa. Uczestniczyłem w wielu debatach na uniwersytetach, ponieważ był to również okres studenckich strajków i protestów. To co wybuchło w Ameryce pół roku wcześniej przeciwko establishmentowi państwa demokratycznego, u nas było w tym czasie wymierzone przeciwko umacniającej się komunistycznej władzy. Powoli zaczęto szeptać, kto kolaboruje, kto przejdzie do opozycji, a kto poczeka i z pewnej odległości będzie bacznie śledził rozwój sytuacji. Z perspektywy dramaturga albo psychologa ciekawie było obserwować, jak się ludzie zmieniają. Już za Husaka, zapewne w roku ’69, zaczęły się pierwsze internowania. Napisaliśmy petycję pisarzy, domagając się ich uwolnienia. Byłem jednym z tych, którzy zbierali podpisy, i widziałem, jak się ludzie zaczynali zmieniać. Niektórzy się wykręcali i wycofywali, mówiąc, że przeżyli już dość kłopotów, że tego podpisać nie mogą, bo chcieliby chociaż na starość mieć trochę spokoju. Niektórzy bardzo rozwlekle tłumaczyli, że ta metoda jedynie zadrażnia sytuację i jest nieskuteczna, a bardziej ustępliwe i powściągliwe działanie mogłoby przynieść lepszy efekt. Inni podpisywali tę petycję ze świadomością, że najprawdopodobniej na długie lata ich twórczość będzie na indeksie. Później zainspirowało mnie to do napisania sztuki "Protest".

Kulminacja tego okresu nastąpiła gdzieś po roku, wtedy już Czesi stali przeciw Czechom, Słowacy przeciw Słowakom.
Tak. To było bardzo smutne. Ja ponownie zająłem stanowisko, że człowiek nie musi wykrzykiwać patetycznych haseł w stylu: "Śmierć okupantom i zdrajcom narodu" czy: "Żądamy osądzenia Bilaka i zdrajców ojczyzny". Wiedziałem, że ci, którzy tak krzyczą, długo nie wytrzymają i jako pierwsi ustąpią. Byłem raczej zwolennikiem spokojnej, opanowanej postawy, której konsekwencja i upór jest skuteczniejsza niż jednorazowa ostentacyjna demonstracja.

Kiedy pan sobie uświadomił koniec Praskiej Wiosny? Czy to się stało w 1969 roku wraz z pierwszym wyrokiem, czy już wcześniej? A może zdał pan sobie z niego sprawę już w momencie, kiedy do Czechosłowacji wkroczyli radzieccy żołnierze? W którym momencie sam przed sobą się pan przyznał, że już nie ma nawet tej czysto teoretycznej nadziei?
Pamiętam ten moment, kiedy o jedenastej w nocy ktoś do nas zadzwonił, żebyśmy włączyli radio, w którym odczytywano właśnie oświadczenie kierownictwa Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Czechosłowacji, że obce wojska zajmują kraj. Natychmiast wybiegliśmy z kolacji, na której wtedy byliśmy. Przyjaciel Jirzi Seifert, dziś już nieżyjący, był w takim stanie myśli i emocji, że stanął na drodze jednego z czołgów, tak jakby chciał mu zabronić jechać dalej. To zupełnie nie pasowało do jego zwykłej powagi i stabilności emocjonalnej, ale było bardzo znamienne dla tej chwili. A zatem myśleliśmy wielowymiarowo, postrzegaliśmy sytuację wielopłaszczyznowo. Z jednej strony ludzie nie wierzyli własnym oczom: jak to w ogóle możliwe, że setki czołgów i tysiące żołnierzy brutalnie zajęły ich kraj, choć nie było ku temu żadnych zrozumiałych podstaw, z drugiej strony zdawali sobie sprawę, że to na długo oznacza nieszczęście i niweczy nadzieje. Oczywiście nie byli w stanie wyobrazić sobie, jak będzie wyglądać koniec i jak długo to będzie trwało.

Ale prawdę, że stało się coś bardzo złego, znał, rozumiał i odczuwał każdy. A jednocześnie stale obecna była w ludziach nadzieja. Solidarność, poczucie jedności, wewnętrzna potrzeba, żeby sobie nawzajem pomagać - cała ta atmosfera dawała nadzieję. Na przykład do radia przywożono nam ze szpitala leki. Nie żebyśmy ich potrzebowali, ale oni czuli potrzebę, żeby nam jakoś pomóc. Wiem, że pisano hasło: "Duch zwycięży prymitywną przemoc". Ludzie po prostu wierzyli, że coś od nich zależy. I nawet gdyby przyjechał milion czołgów, nic by nie wskórał, dopóki ludzie czuli się silni i dopóki postępowali mądrze, rozumnie, a jednocześnie przebiegle. Niemniej ja należałem do tych, którzy ostrzegali, że nie powinniśmy dać się omamić wrażeniem naszego wspaniałego zachowania przez pierwszy tydzień okupacji. Należało bronić spraw może mniejszych, ale bardziej konkretnych, dłużej i konsekwentniej.

*Vaclav Havel, pisarz, dramaturg, były prezydent Czech. Tytuł i skróty od redakcji.