To kompletna nieprawda. Wprawdzie Polacy wycofują się w tej chwili z Iraku, ale to właśnie dobry moment, żeby raz jeszcze przypomnieć, że wielonarodowa dywizja odegrała naprawdę znaczącą rolę w wojnie - szczególnie na początku irackiej operacji. Wtedy aż piętnaście procent wojsk, które brały udział w inwazji na Irak, stanowili żołnierze z innych krajów. Potem liczba ta skurczyła się do około siedmiu procent. Wpływ międzynarodowej dywizji na dalszy przebieg wojny nie był już tak wielki.

Reklama

Polacy nie zawiedli

Gdyby jednak nie nasi sojusznicy, sytuacja w Iraku wyglądałaby dużo gorzej niż obecnie. Skala problemów w tej wojnie przerosła wszystkie oczekiwania i Biały Dom zdał sobie w końcu sprawę, że w pojedynkę wiele nie zdziała. Nie było wyjścia. Musieliśmy poprosić o wsparcie żołnierzy z Polski - które znaczyło dla nas i znaczy bardzo wiele. Otrzymaliśmy od Polaków ogromną pomoc. Miałem okazję współpracować z generałem Mieczysławem Bieńkiem. Mam dla niego słowa największego szacunku. Kontyngent z Polski przyjechał do Iraku wspaniale przygotowany pod każdym względem. Gdy toczy się wojna, giną ludzie i jest mało czasu na dodatkowe szkolenie, trudno oczekiwać aż tak wysokiego poziomu. Dlatego jako dowódca chciałbym mieć tylko takich partnerów w boju jak Polacy - którzy znakomicie sprawdzili się w Iraku.

Nie zmienia to jednak faktu, że Polacy nie brali udziału w idealnej operacji. Największym błędem, który miał przełożenie na wszystkie aspekty irackiej wojny, była ideologia Białego Domu. Bush wspierany przez Rumsfelda uważał, że Irak to będzie sprawa czysto amerykańska. Bo Ameryka ma prawo do pewnej dozy samowoli na świecie. Posiada nieograniczoną moc i po prostu może sobie na takie zachowanie pozwolić.

Reklama

Problemy pogłębiła karygodna ignorancja wojennych planistów. Szykując się do jakiejkolwiek operacji militarnej, dowództwo ma obowiązek myśleć o całokształcie konfliktu, a więc również posiadać plan B, na wypadek gdyby operacja się nie powiodła. A także plany C i D dotyczące wszelkich aspektów życia kraju, do którego się wchodzi. Generał Franks i Rumsfeld nie zaprzątali sobie głowy kreśleniem żadnych innych planów prócz planu A. Nie powstały więc konkretne wytyczne co do tego, jak Irak będzie rekonstruowany po obaleniu reżimu Husajna. Możemy odbudować drogi i zburzone budynki, to jest akurat proste, ale co z wewnętrzną polityką, mediami, szkolnictwem, instytucjami bezpieczeństwa itd.?

Przegrana po przegranej

Nie odpowiedziano po prostu na pytanie, w jaki sposób zapanujemy nad chaosem, który rozleje się po kraju, gdy zburzymy dotychczasowy świat, w jakim żyło irackie społeczeństwo. Dlatego gdy pojechałem do Iraku jeszcze w czerwcu 2003 r., amerykańscy żołnierze byli zdezorientowani. Zwyciężyliśmy, ale co dalej? Co my tu właściwie jeszcze mamy robić? Takie pytania były codziennością. Z tego, co widzieli, wnioskowali oczywiście, że nie ma mowy o natychmiastowym wycofywaniu się. Zaczęła się improwizacja. Kolejne błędy były już tylko reakcją łańcuchową.

Reklama

Skoro Biały Dom myślał, że w pojedynkę upora się ze zmianą reżimu w Iraku, nie tłumaczył swoich intencji przed światem ani nie budował koalicji, to czego mogliśmy się spodziewać. Taka postawa od początku przypięła Ameryce łatkę bufona i zraziła wielu potencjalnych aliantów. W efekcie nie mieliśmy wsparcia na skalę, na jaką moglibyśmy mieć.

Armia iracka została rozgromiona w sensie konwencjonalnym, lecz wojna toczyła się nadal w sposób niekonwencjonalny. Już w kwietniu 2003 r. generał Wallace donosił z Bagdadu, że nie walczymy z wrogiem, z którym mieliśmy walczyć. Bo to nie jest wojna, w której strzela się do siebie z opancerzonych wozów. Wallace miał rację. Cisza, jaka zapanowała po podboju Bagdadu, była chwilowa i złudna. Jak złudna, niech świadczy to, że latem 2003 r. jeździłem po Bagdadzie w odkrytej terenówce, bez kamizelki kuloodpornej, bez hełmu. Dzisiaj jest to nie do pomyślenia.

Zgodnie z przepowiedniami tych, którzy rozumieli od początku, jak źle byliśmy przygotowani do tej wojny, szybko zaczęły się problemy. Rozrastała się iracka partyzantka, nasilały się konflikty na tle etnicznym i religijnym, a wszystko katalizowane było przez nasze działania. Aż przyszedł punkt kulminacyjny, gdy w lutym 2006 r. zniszczona została złota wieża meczetu Al-Askari. Jeżeli ktokolwiek w Ameryce i na świecie rozpatrywał tę wojnę w kategoriach wygranych i przegranych, to był to definitywny koniec dla takich dywagacji. W Iraku rozpoczęła się wtedy regularna wojna domowa. Bo i przecież Irakijczycy na czele z wiernymi Husajnowi rebeliantami oraz rzeszą rozczarowanych mężczyzn, którzy stracili pracę po rozwiązaniu państwowych fabryk i rządowych instytucji, nigdy nie ogłosili kapitulacji.

Nadzieja na zmianę

Szansa, że konflikt w Iraku kiedyś wreszcie się zakończy, pojawia się dopiero teraz. Są pierwsze jaskółki zmian na lepsze. Zwiększenie liczebności amerykańskiego wojska w połączeniu z rozejmem zawartym z przywódcą szyickich rebeliantów Muktadą Al-Sadrem przyczyniło się do spadku ataków, w tym na ludność cywilną. W wielu regionach po raz pierwszy od początku wojny widzimy stabilizację, która się utrzymuje. Wśród sunnitów popularny jest ruch Przebudzenie, który dba o bezpieczeństwo. Organizacja Przebudzenie nie ma złudzeń, że trwanie po stronie Al-Kaidy nie jest dla nich korzystne. Możemy więc mówić o bardzo kruchej formie pokoju. To jednak dopiero początek. Bezpieczeństwo w Iraku będzie się umacniać, jeżeli spełnione zostaną trzy warunki: będą się zacieśniać wewnętrzne więzy polityczne, umacniać zewnętrzne więzy ekonomiczne, a Ameryka przyjmie na siebie rolę gospodarza regionalnego szczytu dyplomatycznego z udziałem państw sąsiadujących z Irakiem.

Jak dotąd jednak strategia, która miała zmienić sytuację w Iraku i została przeforsowana przez generała Petraeusa, została zaaranżowana tylko na jednym poziomie - militarnym. Dlatego byłbym tu bardzo ostrożny ze słowem "sukces". Nikt nie pomógł skierować gospodarki Iraku na właściwe tory i nie stworzył Irakijczykom szansy na normalne życie w normalnie funkcjonującym państwie. Plan Petraeusa nie miał też odpowiedniego wsparcia dyplomatycznego. A tej wojny nie da się wygrać, jeśli ograniczymy się tylko do środków militarnych.

*Gen. Paul Eaton, w latach 2003 - 2004 osoba numer dwa w Iraku. Był odpowiedzialny m.in. za zbudowanie i wyszkolenie irackiej armii po obaleniu Saddama Husajna