Za kilka dni ostatni żołnierze Polskiego Kontyngentu Wojskowego Irak wrócą do kraju. Pozostanie tam tylko dwudziestu oficerów misji szkoleniowej NATO. Koniec. Nastał zatem czas bilansu zysków i strat.

Reklama

Na wojnie najważniejsi są ludzie…

W Iraku poległo 22 żołnierzy. Pierwszy z nich - ppłk Hieronim Kupczyk - zginął w listopadzie 2003 roku, ostatni - sierżant Andrzej Filipek został zabity niemal dokładnie cztery lata później, w listopadzie 2007 r. Te dwie śmierci są klamrą, która wyznacza ramy naszego poświęcenia.

Dziesiątki kolejnych żołnierzy odniosło rany. Ale są też inne obrażenia. Nie ciała, lecz duszy. Nieznana liczba weteranów cierpi na uraz pola bitwy zwany też szokiem bojowym. To najmniej znany i często pomijany milczeniem aspekt tej wojny. Pułkownik dowodzący szpitalem w bazie Echo w Diwanii podczas ósmej zmiany opowiadał mi, jak przejawia się szok. Krzepki, zdrowy z pozoru żołnierz nagle zaczyna płakać albo podskakuje i kuli się na dźwięk otwieranej puszki z napojem. On już nie nadaje się do walki, jego psychika mówi dość. Jednych wykańcza widok śmierci towarzysza broni lub zmasakrowanych cywilów, innych ostrzał moździerzowy czy rakietowy bazy.

Reklama

Najcięższymi przypadkami stresu bojowego zajmuje się Wojskowy Szpital Kliniczny w Bydgoszczy lub Klinika Psychiatrii i Stresu Bojowego Wojskowego Instytutu Medycznego w Warszawie. Wielu nie jest jednak w ogóle leczonych. Z danych armii amerykańskiej wynika, że od 17 do 20 proc. żołnierzy z Iraku pada ofiarą stresu bojowego. Polacy służyli w podobnych warunkach. Jeśli nawet współczynnik wyniósłby u nas 15 lub 10 proc. (nie ma oficjalnych statystyk), oznacza to, że co najmniej kilka setek weteranów Iraku ma złamane dusze. Nie wolno pomijać ich cierpienia w bilansie po stronie strat.

...a zaraz po nich pieniądze

Wojna kosztuje. Na interwencję w Iraku wydaliśmy z budżetu, czyli naszych kieszeni, ponad 800 milionów złotych. Nie zdołaliśmy odzyskać pieniędzy winnych nam przez rząd iracki jeszcze z czasów Saddama Husajna, a udało się to choćby Bułgarii. Nie podpisaliśmy intratnych kontraktów, na które liczyliśmy. Amerykanie wyparli nasze firmy z rynku dostaw uzbrojenia dla armii irackiej, nie ma nas na polach roponośnych, choć marzyliśmy o własnych szybach naftowych. Nie możemy dopisać PKN Orlen do listy 41 przedsiębiorstw robiących tam dochodowe interesy, a są wśród nich choćby Royal Dutch Shell, ExxonMobil, Total czy nawet Łukoil. Rosjanie, przeciwnicy interwencji w Iraku, zdołali bowiem wynegocjować umowę o przygotowanie wydobycia z największego irackiego złoża West Qurna 2.

Reklama

Nie sprzedajemy do Iraku wozów bojowych Rosomak, czołgów T-72, samochodów pancernych Dzik, maszyn rolniczych, nie wybudujemy w tym kraju fabryki mleka w proszku. Nie sprzedajemy nawet pomp dla rolnictwa, choć w latach 70. byliśmy liderem rynku w tym segmencie. Do dziś Irakijczycy mówią na nie "Bolanda" (Polska po arabsku). Oficer polskiego wywiadu w Al-Kut, który wykładał mi naturę zawiłych relacji naszego wojska z rebeliantami, głośnych obław na ich liderów i cichych porozumień o zawieszeniu broni, wiele zrozumiał ze świata wojny, ale sprawa pomp wykraczała poza jego zdolności pojmowania. Wystarczyło je tylko przywieźć, Irakijczycy sami o nie pytali.

Nie potrafiliśmy skoordynować obecności naszego wojska z inwestycjami, które mogłoby ono ochraniać. W ubiegłym roku opuściliśmy prowincję Wasit, gdzie przy granicy z Iranem odkryto bogate złoża ropy, a zostawiliśmy sobie Kadisiję, surowcowy ugór. W efekcie nie zarobiliśmy ani w jednej prowincji, ani w drugiej. Tymczasem Brytyjczycy, choć zredukowani, twardo trzymają się w okolicach Basry, a Amerykanie Mosulu. Dlaczego? Bo to najbardziej roponośne tereny w Iraku.

Jak oceniają specjaliści z Banku Światowego, nastał dobry czas na robienie interesów nad Eufratem. Polskie firmy nie chcą jednak wchodzić na tak niepewny, choć obiecujący rynek z obawy o bezpieczeństwo ludzi i inwestycji. Wojsko wycofuje się, a nie dorobiliśmy się profesjonalnych firm najemniczych, jakie ma Ameryka i Wielka Brytania i które są tarczą inwestorów z tych krajów. Na Iraku już nie zarobimy. Koniec złudzeń.

Nowa armia

Interwencja nie była jednak finansową katastrofą. Skromne, bo skromne, ale jednak przynoszące dochód kontrakty w Iraku pozwoliły nam zarobić około 400 milionów dolarów, czyli dobrze ponad 800 milionów złotych. Zakończyliśmy więc wojnę z niewielkim naddatkiem, jeśli oczywiście nie liczyć nieodzyskanego długu.

Prawdziwym zyskiem stało się jednak zmodernizowanie armii, a nie pieniądze, bo tu mogło być o wiele lepiej. Dopiero nad Eufratem nasi żołnierze uczyli się działać w warunkach bojowych, opanowywali trudną sztukę koordynowania operacji z najpotężniejszymi siłami zbrojnymi na świecie - US Army. Wreszcie polscy sztabowcy wdrożyli się w zachodnie systemy dowodzenia. Dostaliśmy wszak pod komendę ogromną strefę okupacyjną przekształconą później w strefę odpowiedzialności. A w niej w ramach Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe, tysiące żołnierzy różnych nacji. Takiego doświadczenia nie sposób przecenić, nic zatem dziwnego, że w Wojsku Polskim awansują w pierwszej kolejności weterani Iraku.

Spokojniej nad Eufratem

Kiedy półtora roku temu pierwszy raz jechałem do Iraku, w Diwanii przywitały mnie wybuchy i odgłosy serii z broni maszynowej. W mieście trwała bitwa między polskimi komandosami z Lublińca a rebeliantami Armii Mahdiego. Później jak w dobrym kryminale napięcie rosło. Każdej nocy nasz obóz atakowano z rakiet i moździerzy. Lepiej było nie zdejmować do snu spodni, bo inaczej człowiek biegł do schronu w samych slipach. Patrole przeczesujące miasto, głównie amerykańskie, niemal każdego dnia napotykały na swojej drodze ładunki wybuchowe albo były ostrzeliwane.

Dziś Diwanija to niemal spokojne miasto. Ostatni atak rakietowy na polską bazę miał miejsce w sierpniu. Skala przemocy jest niewspółmiernie mniejsza niż w 2007 roku. Moglibyśmy zapisać to sobie za sukces, tym bardziej że wyszkoliliśmy 8. dywizję armii irackiej stacjonującą w do niedawna "polskiej" prowincji Kadisija. Moglibyśmy, ale relatywny spokój jest bardziej wynikiem procesów zachodzących w całym Iraku, ściślej zaś wojny domowej między sunnitami i szyitami, niż polskich wysiłków. Nawet Amerykanie, a szczególnie ich inteligentny dowódca generał David Petraeus, wykorzystali tylko okoliczności, by wzmocnić swoją pozycję. Polacy nie odegrali znaczącej roli w przywróceniu spokoju.

Punktem zwrotnym wojny w Iraku był zamach Al-Kaidy na szyicki meczet w Samarze w 2006 roku. W odwecie milicje szyitów, dotąd defensywne, uderzyły na sunnickich rebeliantów. Wybuchła wojna domowa, która nałożyła się na wojnę z obcymi interwentami. Sunnici zaczęli przegrywać. Tracili kolejne miejscowości i osiedla w Bagdadzie. Właśnie podczas tych walk dokonał się największy exodus irackiej ludności cywilnej. Skala okrucieństwa przerażała. Każdego dnia na ulicach i w rowach pozostawały setki ciał ofiar rzezi. Amerykanie mogli tylko bezsilnie przyglądać się masakrom, nie byli w stanie ich powstrzymać.

W początkach 2007 roku sunnickie milicje zrozumiały, że nie da się prowadzić wojny na dwa fronty. Zaczęły szukać porozumienia z dotychczasowym wrogiem - Amerykanami. Odwróciły się też od Al-Kaidy, która wepchnęła sunnitów w pułapkę, a nawet krok po kroku rugowały ją ze swoich terytoriów. W tym momencie pojawił się właściwy człowiek na właściwym miejscu - generał Petraeus. Zaczął płacić sunnickim rebeliantom za przechodzenie na stronę rządu i wojsk koalicji. Sto tysięcy z nich skorzystało z oferty.

W takiej sytuacji szyickie bojówki także zaczęły myśleć o porozumieniu, nie wytrwałyby bowiem długo na placu boju i przeciwko interwentom, i przeciwko sunnitom. Obie wojujące strony postawiły na rozwiązania polityczne, zainteresowały się wyborami i udziałem w lokalnej władzy.

Takie jest tło względnego spokoju w Diwanii. Polacy nie pokonali rebeliantów z Armii Mahdiego, nawet ich znacząco nie osłabili. To dzieło samych Irakijczyków, którzy odrzucili eskalację przemocy.

Chodziło o wielką politykę

Do Iraku nie weszliśmy jednak po to, by przywracać tam pokój lub ścigać po pustyni terrorystów. Nasze cele strategiczne były ambitniejsze. Chcieliśmy pokazać Amerykanom bezwzględne oddanie, by zaskarbić sobie ich wsparcie na przyszłość. Leszek Miller, w 2003 roku premier rządu RP, który zdecydował o naszej interwencji nad Eufratem, w wywiadzie dla DZIENNIKA podawał też inne przyczyny. Chcieliśmy rozbić niemiecko-francuską hegemonię na Starym Kontynencie.

Skoro takie były nasze motywacje, warto i w tym miejscu zapytać o bilans zysków i strat. Tym razem strategicznych. Jeśli nawet hegemonia Paryża i Berlina wisiała nad Europą niczym chmura gradowa, zagrożenie minęło, kiedy w wyborach Chirac i Schroeder stracili władzę. To już inna Europa, inny czas. A Amerykanie? Czy byliby bardziej wdzięczni, gdybyśmy ciągle pozostali w Iraku, albo mniej wdzięczni, gdybyśmy wyszli z niego już rok temu? Waszyngton pokazał wielokrotnie, że poczucie wdzięczności jest mu obce, jak każde mocarstwo bowiem kieruje się interesami, a nie uczuciami.

Irak nie stanie się legendą polskiego oręża ani dumą naszej dyplomacji. Na szczęście nie będzie też traumą. Nie wygraliśmy, ale też nie zostaliśmy pokonani. W gruncie rzeczy, przynajmniej od roku, było to już tylko zbrojne trwanie na beznadziejnej placówce. Znużyła nas ta wojna. Trwała stanowczo za długo.