Poszliśmy do Iraku w marcu 2003 r. z Ameryką, wbrew Europie rządzonej podówczas przez nieprzyjaznych Polsce Chiraca i Schroedera. Był to akt odwagi i ryzyka. Jeden z tych kilku polskich czynów, dzięki którym świeżo odrodzone państwo osiągnęło dojrzałość i panowanie nad własnym losem. Trwaliśmy w Iraku w czasie całkiem beznadziejnym, gdy amerykańska strategia brutalnej walki z terrorystami bez oglądania się na los i zdanie Irakijczyków wydawała się prowadzić do klęski na miarę Wietnamu. Był to akt determinacji i honoru. Jeden z tych polskich trochę romantycznych wyczynów - wydawać się mogło - na przekór logice i wbrew wszystkim, począwszy od tchórzliwych Hiszpanów uciekających z tego strasznego wtedy miejsca.
Wyszliśmy z Iraku właśnie teraz, gdy tym, co zostali, budować się będzie zasłużone łuki tryumfalne. Kiedy opracowana w wojskowym truście mózgów w Fort Leavenworth i realizowana od stycznia 2007 r. przez "Króla Dawida" - jak go nazywają w Iraku - gen. Petraeusa nowa strategia wojny, przynosi na naszych oczach ciężko wywalczone, ale chyba trwałe zwycięstwo Zachodu. Przełomowy sojusz Zachodu z sunnitami, pokój z szyitami, narastające zaufanie Irakijczyków, widoczne poczucie siły prozachodniego bagdadzkiego rządu, po raz pierwszy gotowego stawiać się także Amerykanom.
No cóż! Ciężko się dopatrzyć politycznej logiki naszego postępowania. Wyszliśmy ani nie dlatego, że teraz właśnie trzeba było uciekać z piekła. Ani nie dlatego, że wypełniliśmy założone wcześniej polskie cele. Piekło w Iraku właśnie się skończyło, a pies z kulawą nogą nie słyszał, aby polski rząd sprecyzował jakiekolwiek cele, wedle których można by dziś oceniać skalę politycznego sukcesu albo porażki. W zasadzie wyszliśmy dlatego, że zwycięska PO przed wyborami uznała taki postulat za użyteczne hasło przedwyborcze. I na dodatek postanowiła, że w tej właśnie sprawie (a nie w jakiejś innej - np. obniżenia podatków) musi być wiarygodna. I jeszcze dlatego, że odczuwaliśmy już jakieś irracjonalne znużenie na myśl, że "my na tej wojnie ładnych parę lat". No i wyszliśmy - co chyba najważniejsze, a w polskich analizach kompletnie pomijane - bo tak naprawdę przestano nas na serio zatrzymywać! Gdyby terroryzm w Bagdadzie szalał, a losy wojny były nadal otwarte, Amerykanie wespół z rządem bagdadzkim znaleźliby na nas taki albo inny sposób, by skłonić nas do zostania. Tym razem nikt palcem nie kiwnął. Nawet z pewnym zadowoleniem nam podziękowano, że odchodzimy na krótko przed ostateczną defiladą. Trudno więc doprawdy o bardziej nieprzemyślaną ocenę niż ta (sformułowana zresztą na tych łamach), że od roku trwaliśmy tylko na beznadziejnej placówce. Zwyciężająca placówka jest zawsze placówką nadziei.
Ów polski niedowład politycznego sterowania operacją iracką nie zmienia w historycznej perspektywie diagnozy podstawowej. W 1996 roku w sławnej książce o zderzeniu cywilizacji Samuel Huntington wykazał, jak drastycznie skurczyła się polityczna potęga Zachodu pomiędzy szczytowym rokiem 1920 i końcem ubiegłego stulecia. Terytorialnie, ludnościowo, ekonomicznie i militarnie. W świecie pozimnowojennym wyprawa na Bagdad i - być może - bombardowania Belgradu w 1999 r. - są i pozostaną na dłużej jedynymi przypadkami istotnego rozszerzenia wpływów politycznych Zachodu z pomocą sił zbrojnych. Nie byłoby tej wojny, gdyby islamiści nie dokonali zbrodniczej prowokacji 11 września. Polityczna okcydentalizacja Iraku jest po 7 latach jedyną realną odpowiedzią na tamten akt agresji. Schorowany i wyleniały lew - jakim widział Zachód świat islamski - machnął jednak skutecznie swoją mocną ciągle łapą.
Dzięki temu muzułmański Irak ma szanse być zamożnym, szanującym ludzką godność i trwale prozachodnim państwem, usytuowanym w newralgicznym punkcie świata - na Bliskim Wschodzie. To w takiej misji wzięliśmy udział. I tylko nieumiejętni politycy nie zapewnili nam prawa do satysfakcji.