Trudno sobie wyobrazić tekst bardziej autorski. We wstępnej części programu Prawa i Sprawiedliwości znajdujemy nie tylko publicystyczne rozważania o "imposybilizmie polskiego państwa", ale też narzekania na posła Palikota za styl ataków na prezydenta. To zdania wprost wyjęte z pierwszego lepszego wywiadu z prezesem.
Benefis prezesa
Jarosław Kaczyński napisał ten program całkiem sam. Posiłkując się, to prawda, dostarczonymi mu materiałami i notatkami czasem aż nadto szczegółowymi ("Pod rządami PiS zostanie przeprowadzona modernizacja Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej" -- przypomina to słynne kilkadziesiąt mostów obiecanych w wyborczym programie PO), ale biorąc za wszystko jednoosobową odpowiedzialność. Delegaci, członkowie najwyższych partyjnych gremiów byli potrzebni do jednego -- do przyjęcia przez aklamację. Tekst poznali na kilkanaście godzin przed głosowaniem.
Skądinąd nie musieli z tym mieć kłopotów. Bo choć został wykonany ogrom pracy, nie jest to program nowy. Kto wiedział, w jakiej partii jest, mógł łatwo podnieść rękę. Ogromną większość pomysłów przepisano z wcześniejszych deklaracji programowych lub przynajmniej wystąpień prezesa, dokonując co najwyżej drobnych aktualizacji, przystosowań do współczesnych sporów i wyzwań. PiS mówi nieco bardziej technokratycznym językiem, ale -- to nie zarzut, a stwierdzenie faktu -- jest tym samym PiS, które wygrało wybory w roku 2005 i przegrało w 2007, nawet jeśli nie ogłasza już tak gromkich przestróg przed "układem", a opowiada o nim półgłosem, w formie dygresji.
Warto być Polakiem
Gdyby szukać myśli przewodniej dla jego tożsamości, trzeba by zacytować zdanie ze wstępu: "Z tych wszystkich powodów Prawo i Sprawiedliwość mówi: warto być Polakiem. I warto, aby Polacy mieli swoje nowoczesne, solidarne i bezpieczne państwo".
Za tym jednym, dość neutralnie, wręcz pogodnie brzmiącym stwierdzeniem kryje się filozofia, do której przyznaje się zarówno Kaczyński, jak i wyrzucony przez niego z partii drugi PiS-owski ideolog -- Ludwik Dorn. Kryje się przekonanie, że państwo narodowe jest dla Polaków zasadniczą wartością, której trzeba bronić, i to na wszystkich płaszczyznach.
Bronić przed rozmontowywaniem od dołu -- w programie raz jeszcze odrzuca się platformerską reformę szpitali i przychodni jako zrzucającą z państwa odpowiedzialność za zdrowie obywateli i krytykuje nowe plany decentralizacyjne PO jako grożące "landyzacją". Bronić przed ideowym rozmyciem -- stąd optowanie za patriotycznym wychowaniem w publicznej szkole czy poparcie dla publicznych mediów i publicznego mecenatu kulturalnego, łącznie z polityką historyczną. I wreszcie zabezpieczyć przed rozmontowywaniem od góry. Choć program nie odrzuca traktatu lizbońskiego, ba -- uznaje go za sukces polskich negocjatorów (przypomnijmy -- braci Kaczyńskich!), lista zastrzeżeń wobec obecnego modelu unijnej integracji jest długa. PiS traktuje zjednoczoną Europę bardziej jako zło konieczne niż przedmiot entuzjazmu. Wyznaczając jej ograniczone cele -- na przykład gwarantowanie polskiego interesu przez wspólną politykę energetyczną.
Państwo narodowe jest uznawane przez PiS jako nadrzędna wartość z wielu powodów. Ale ponieważ Kaczyński kładzie dziś największy nacisk na gospodarkę, może najsilniej przebija się w tym tekście przesłanie wyłożone wprost przy okazji zastrzeżeń do szybkiego wprowadzenia europejskiej waluty. "Przygotowania do przyjęcia euro narzucałyby bardziej rygorystyczną politykę budżetową -- minimalizację lub likwidację deficytu budżetowego, to zaś bezpośrednio koliduje z zadaniem, jakim jest gromadzenie środków potrzebnych do prowadzenia polityki rozwoju" -- pisze w swoim programie lider opozycji.
Mit wielkiego rządu
Rozdziały gospodarcze podporządkowane są jednej tezie: rozwój Polski wymaga wielkiej finansowej mobilizacji, tę zaś może zapewnić silne narodowe państwo. To stanowisko logiczne. Dużo bardziej niż postawa liderów lewicy, którzy też chcieliby stymulowania rozwoju publicznym groszem, ale z powodów ideologicznych są za euro, a więc za przestrzeganiem budżetowych rygorów. W tym sensie Kaczyński może być bardziej szczerym i pełnym socjaldemokratą od Olejniczaka czy Borowskiego.
Fascynacja możliwościami państwa ożywiającego rozwój przybiera w tym programie postać fascynacji instytucjami. Ponieważ PiS uważa (skądinąd słusznie) za szczególnie istotne prawidłowe rozdzielanie środków unijnych, chce zmienić obecne Ministerstwo Rozwoju Regionalnego w superresort kierowany przez wicepremiera i faktycznie koordynujący politykę gospodarczą. Ponieważ zamierza skłonić bank centralny do współpracy z rządem, forum tej współpracy zamierza uczynić Narodową Radę Rozwoju o niesprecyzowanych kompetencjach.
Pobrzmiewa w tym duch wiary w biurokrację rozwiązującą wszelakie problemy, ale to skądinąd duch dobrze współgrający z europejskimi trendami. Podobnie rozumuje wielu polityków centrolewicowych, a nawet prawicowych na Zachodzie. Politycznie niepoprawny jest za to duch kontestacji Unii w tych kwestiach, gdzie może ona przeszkadzać polskiemu rozwojowi -- na przykład gdy chęć budowy autostrad zderza się z ekologią . "Polska powinna się domagać jasnych przejrzystych kryteriów prowadzenia tej polityki przez Komisję oraz uznania przez UE, że reguły ochrony nie mogą być identyczne dla "starych" krajów członkowskich, które już dawniej poczyniły najważniejsze inwestycje" -- tymi słowami PiS kwituje takie historie jak Rospuda. I znowu -- polska lewica jest niezdolna do podobnej konsekwencji.
Oczywiście wizja "wielkiego rządu" stymulującego rozwój ma swoje następstwa. Próżno szukać w tym programie dawnych sentymentów niektórych liderów PiS do programu "taniego państwa". Państwo musi kosztować, powtarzał ostatnio Jarosław Kaczyński w wywiadach i przelał tę wiarę na papier. Wśród pomysłów PiS na publiczne finanse są i bardzo racjonalne -- partia ta z większą konsekwencją niż PO upiera się przy budżecie zadaniowym, pozwalającym sensowniej niż dziś planować wydatki. Gdyby taki model budżetowania już obowiązywał, być może premier Tusk nie musiałby szukać na oślep 17 czy 22 miliardów oszczędności.
Równocześnie jednak program Kaczyńskiego nie mówi Polakom, jak uwolnić polski budżet od gigantycznych obciążeń. Próżno szukać na ponad 200 stronach tekstu pomysłów na jakąkolwiek reformę emerytalną czy choćby restrukturyzację KRUS. Jest mile brzmiąca dla ucha "solidarność z ludźmi starszymi". I "solidarność z rolnikami". Zapisy dotyczące ochrony zdrowia brzmią zadziwiająco zachowawczo. Nie ma nawet niektórych zbyt groźnie brzmiących dla egalitarnych uszu rynkowych pomysłów Zbigniewa Religi. Za to: "utrzymamy silną pozycję publicznych zakładów opieki zdrowotnej i nie dopuścimy do ich prywatyzacji".
I znowu -- Kaczyński kieruje się logiką partii wrażliwej społecznie, cokolwiek by to nie oznaczało. Czy jednak taka wrażliwość nie powinna nakazywać zmiany sytuacji, w której czterdziestoletnie sekretarki na policyjnych etatach idą na wcześniejsze emerytury za pieniądze podatników? Tymczasem temat tak zwanych mundurowych emerytur w programie po prostu nie zaistniał. Lider PiS tłumaczył niedawno, że nie chce przyłożyć ręki do destabilizacji policji.
A czy wrażliwa społecznie partia nie powinna poszukać dla polskich szpitali lepszych właścicielskich zabezpieczeń, aby miliardy nie wyciekały z systemu? To tak naprawdę pytanie do każdego polskiego polityka. Także -- i znów piszę to bez ironii -- do nowoczesnej socjaldemokracji, którą PiS próbuje się stać w wielu punktach swojego programu.
Trochę przeciw korporacjom
Ślady dawnego centroprawicowego PiS, próbującego pisać w 2005 roku wspólny z PO program modernizacji kraju, także się tu i ówdzie ostał. Kaczyński obiecuje Polakom deregulację gospodarki, bez konkretów, choć ze słuszną uwagą, że wysiłki komisji Palikota okazały się pogłębiającą chaos, propagandową hucpą. Obiecuje nam demonopolizację rynku telekomunikacyjnego, co jest śladem dawnego flirtu tej partii z ideami i praktyką reformatorki Anny Strężyńskiej. Co ważniejsze, obstaje przy sensownym planie złamania przewagi korporacji, w szczególności prawniczych. To powinien być program wolnorynkowej Platformy. Niestety po odejściu z PO Jana Rokity być nim w praktyce przestał. A jest nadal programem wadzącego się z prawnikami Jarosława Kaczyńskiego.
Widać jednak skądinąd granice antykorporacyjnych zaangażowań. Skoro Kaczyński układa program jednoosobowo, ma prawo być niekonsekwentny i z prawa tego korzysta. Chce walczyć z monopolem adwokatów niedopuszczających swoich konkurentów na rynek, i bardzo dobrze. Ale już korporacja akademickich profesorów, równie zaborcza i egoistyczna, spotyka się w programie wręcz z pochwałami. Samorządność polskich uniwersytetów miała się sprawdzić. Nic dziwnego, że pomysły PiS na reformę szkolnictwa wyższego są mgliste i niekonkretne. Trudno Kaczyńskiego za to do końca ganić, wszak nawoływaliśmy go do pojednania ze środowiskami akademickimi, a one tak właśnie wyobrażają sobie współpracę władzy z inteligencją. Ale trudno się też oprzeć wrażeniu, że lider PiS, skonfliktowany z prawniczymi tuzami, nie ma nic do profesorów i dlatego, że do tej korporacji należy jego brat. Który wielokrotnie wypowiadał się za petryfikacją feudalnego systemu akademickiego. Systemu, którego ofiarą padł choćby Marek Migalski.
Poważna oferta, ale...
Nie zmienia to ogólnego wrażenia. To poważna oferta, i tak warto ją traktować. Wdając się w swoim programowym wystąpieniu w rozważania na temat relacji miedzy jednostką i wspólnotą, Kaczyński wysoko ustawił poprzeczkę debaty. Jego partia ma w teorii szansę stać się współczesną polską centrolewicą szukającą źródeł przekonania o prymacie interesu grupowego nad indywidualnym bardziej w patriotyzmie i solidarnościowych tradycjach niż w jakichkolwiek teoriach społecznych. Jej intuicje w takich kwestiach jak szkolnictwo (miałoby być poddane większym niż dziś rygorom) czy twardsze prawo karne są z ducha prawicowe, ale całość jest przede wszystkim kontrofertą wobec indywidualistycznej filozofii Platformy. Przy całej mizerii polskiej polityki, bardzo spersonalizowanej i brutalnej, mogłaby się z tego wywiązać ciekawa kontrowersja. To z takich kontrowersji bierze się prawo obywateli do realnego wyboru.
Jarosław Kaczyński musi się jednak zmierzyć z oporem materii, i to w dwojakim tego słowa znaczeniu. Jego pomysł, aby upierać się przy silnym państwie narodowym, ściera się z tyloma społecznymi procesami, że nie będzie mu łatwo. Zapewne przegra i bitwę o powstrzymanie euro, i własną wizję relacji polskiego rządu z Unią, a to mocno zawęzi mu pole manewru. Jego program, na co zwraca od dawna uwagę Jadwiga Staniszkis, może po prostu nie nadążać w wielu punktach za ewolucją coraz bardziej globalizującego się świata.
I jest inny kłopot, bardziej praktyczny. Kaczyński przebrał się w lepszy garnitur, unika twardych wypowiedzi, a wraz z takimi ludźmi jak mocno wyeksponowana Joanna Kluzik-Rostkowska zyskał nie tylko lepszy wizerunek, ale też parę niezłych punktów programu, na przykład projekt całkiem nowoczesnej polityki prorodzinnej. Ale nadal pozostaje tym samym liderem, nieufnym, często "jadącym po bandzie" i coraz bardziej samotnym. Pisanie przez niego programu w pojedynkę nie jest dobrą prognozą na przyszłość. Za jego plecami widać parę ciekawych postaci, bardziej jednak ekspertów, jak Aniołki Kaczyńskiego ze spotu, niż rasowych polityków. Nie widać za to grupy, zespołu. A tylko taki zespół mógłby gwarantować, że najbardziej spójny program miałby szansę doczekać się w miarę kompetentnej realizacji. Jeśli taki zespół nie powstanie, kiepsko widzę szanse prezesa na wyborcze zwycięstwo, a już zupełnie beznadziejnie na sprawne skuteczne rządzenie.