Kiedy na początku lat 90. wszyscy brali sprawy w swoje ręce, bogacili się i zachwycali szelkami giełdowych maklerów, on założył fundację pomagającą niepełnosprawnym. Kiedy kilka lat temu biskupi cieszyli się, że Kościół przetrwał konkordatowe i aborcyjne zawieruchy, że wszystko już idzie cacy, on spytał o agentów. Kiedy Europa zastanawia się, czy przyjąć do Unii Turcję, krakowski kapłan krzyczy o rzezi jakichś tam Ormian. Mało? Ostatnio, gdy jeździł po kraju z wykładami i spotkaniami autorskimi, okrzyczano go głównym wrogiem na drodze pojednania między Polakami a Ukraińcami.
Zaczęło się jeszcze latem ubiegłego roku, kiedy ks. Isakowicz-Zaleski skrytykował prezydenta, że nie wziął udziału w obchodach rzezi na Wołyniu. Lech Kaczyński wykpił się wtedy cokolwiek ogólnikowym listem i nie przyjechał. Teraz było inaczej. Razem z ukraińskim prezydentem pojawił się trzy tygodnie temu na zgliszczach Huty Pieniackiej, czcząc pamięć tysiąca polskich mieszkańców wsi zamordowanych przez... No właobnie. Obaj porachowali trupy ofiar i nie zająknęli się nad sprawcami.
Zająknęli się inni. Co ciekawe, raczej z gazet marginalnych, by nie powiedzieć skrajnych. Tego z kolei nie mógł zdzierżyć publicysta "Wyborczej", który "przecierał oczy ze zdumienia", jak to "Nasz Dziennik" ramię w ramię z "Przeglądem" domagają się nazwania tego, co stało się na Wołyniu, ludobójstwem. W Polsce, jak wiadomo, nieważne, co się mówi, ważne, kto to mówi - w ten sposób można skompromitować dowolną ideę, co czyniło pismo Janusza Korwin-Mikkego, przypominając, że obowiązkowe ubezpieczenia społeczne propagował Hitler. I co, "Wyborcza" jest teraz przeciw ubezpieczeniom? Albo autostradom?
Swoją drogą gazeta ta dość instrumentalnie podchodzi do trudnej historii Polaków. Ciekawe, jak potraktowałaby polskiego prezydenta, który stając nad grobem w Jedwabnem, oddałby hołd pomordowanym Żydom, nie wspominając ani przez moment o tym, kto ich zabił?