Premier nadal wzywa parlamentarzystów Platformy Obywatelskiej, aby wyzbywali się udziałów w spółkach. Ale równocześnie przyznaje, że nie może ich do tego zmusić. W teorii szef partii może nakłonić członków PO do wszystkiego, ale w praktyce musi się liczyć z nastrojami kolegów, nawet jeśli często traktuje ich jak zdyscyplinowaną armię. I widać, że ten lider, o którym jego kolega powiedział kiedyś: „Tusk oddycha płucami partii”, tym razem się przeliczył. Pogubił i zapętlił.
Intencje Tuska trudno odrzucać. Takie historie jak ta z senatorem Misiakiem wyraźnie go niepokoją. Nie dlatego, że jest szczególnym idealistą. Gdyby był, spółki Skarbu Państwa nie puchłyby od miernych, ale wiernych nominatów tej partii. Ale z pewnością Tusk lepiej niż większość jego kolegów rozumie zagrożenie „rywinizacją” własnego ugrupowania.Boi się takiego zawrotu głowy od sukcesów, jaki unicestwił niegdyś SLD Millera. Gdy rozlega się dzwonek alarmowy, stara się reagować. Tyle że tym razem szuka recept chaotycznie i na oślep.
Nie mam do niego pretensji, że pozwolił na sporządzenie listy parlamentarzystów biznesmenów. Rozumiem, że ludzie ci subiektywnie mogli się poczuć ofiarami rozbuchanego populizmu. Ale z drugiej strony jak kierownictwo klubu ma pilnować, czy nie dochodzi do przypadków konfliktu interesów, wykorzystywania wpływów politycznych do oddziaływania na gospodarkę, jeśli nie będzie dysponowało pewnego rodzaju ściągawką? Ale już żądanie zbywania udziałów w firmach jest zbyt pochopne, zwłaszcza jeśli zapowiada się w dalszej przyszłości składanie tychże udziałów w jakimś powiernictwie wzorowanym na analogicznych instytucjach zachodnich. Dlaczego parlamentarzyści biznesmeni mają już dziś tracić na pośpiesznym trybie zrywania więzi ze swoimi przedsiębiorstwami, jeśli ich wchodzący do polityki później koledzy mogliby to uczynić w sposób bardziej cywilizowany?
Zasadne jest też pytanie, czy owe manifestacyjne wycofywanie się z własnej firmy (na przykład na rzecz zaprzyjaźnionego wspólnika czy żony) to rzeczywiście stuprocentowa gwarancja, że nie będzie się w przeszłości działać na jej rzecz. Na pewno taka hipokryzja jest po trosze hołdem składanym cnocie. Ale receptą dużo skuteczniejszą jest dmuchanie na zimne, pilnowanie wszystkich pojedynczych przypadków biznesowych zaangażowań polityków. A temu mogą służyć różne narzędzia. Stuprocentowa jawność (kłania się nowa antykorupcyjna inicjatywa Julii Pitery), surowa regulacja zasad lobbingu, gwarancje stanowienia prawa przy maksymalnie odsłoniętej kurtynie, rozmaite etyczne kodeksy i wiele innych metod wypróbowanych w bardziej od nas cywilizowanych zachodnich demokracjach.
Rozumiem gorliwość premiera i myślę, że z jego obecnego ożywienia mogą wyniknąć rzeczy dobre. Przez ostatnie dwa lata, w dużej mierze za sprawą Platformy świętującej zwycięstwo nad gorliwie antykorupcyjnym PiS, temat czystości i przejrzystości życia publicznego zszedł na dalszy plan. Jeśli teraz Tusk sam do niego wraca – dobrze. Ale powinien nie tylko stawiać pytania, ale też starannie dobierać odpowiedzi. Mówiąc: „Wzywam was (bezskutecznie) do zrzekania się udziałów”, wystawia swoim ludziom złe świadectwo, chyba niezasłużenie. Dodając: „Ale nie mogę was zmusić”, przyznaje się na dokładkę do własnej bezsilności. A bezsilna władza do walki z korupcją się nie nadaje.