Franklin Delano Roosevelt, przez Polaków postrzegany nie najlepiej, wyciągnął Stany Zjednoczone z wielkiej zapaści ekonomicznej, a potem, będąc kaleką, dzielnie kierował państwem podczas wojny. Mimo to jeszcze w 1944 r. republikanie potrafili go punktować wymyśloną historią o tym, że amerykański prezydent zostawił na jednej z wysepek na Morzu Karaibskim swojego ulubionego psa, więc trzeba było po niego wysyłać okręt wojenny.

Reklama

Anglicy posłali w 1945 r. na zieloną trawkę premiera Winstona Churchilla, który wygrał wojnę. Niemcy - swojego charyzmatycznego kanclerza Helmuta Kohla symbolizującego zjednoczenie ich narodu uczynili bohaterem korupcyjnej afery, która zaciążyła na końcu jego kariery.

Marszałek Wałęsa

To byli jednak normalni demokratyczni politycy. A co z bohaterami walki o wolność? Józef Piłsudski był przedmiotem tak ostrych kontrowersji dotyczących praktycznie każdego jego ruchu od konspiracyjnych czasów, że w 1923 r. swoich oponentów nazwał w nieco obsesyjnym przemówieniu "zaplutymi karłami". Bywał bohaterem pomówień i plotek, ale równie brutalnie reagował na bzdurne oskarżenia nie cierpiącej go endecji (na przykład o to, że podczas wojny 1920 r. porozumiewał się z bolszewikami), co na zwykłe historyczne polemiki, na przykład generała Mariana Kukiela. W obu przypadkach odpowiedzią były inwektywy.

Dopełnieniem tych reakcji Piłsudskiego była uchwalona po jego śmierci przez Sejm opanowany przez obóz rządowy ustawa o ochronie jego pamięci, która przewidywała za "zniewagę" Marszałka karę więzienia. Na jej podstawie skazano parę osób (między innymi pewnego redaktora z Wilna, którego na dokładkę pobito za "oszczerczy" artykuł), a sanacyjny parlament potrafił pozbawić jedną z gazet (popularnego krakowskiego "IKC") akredytacji na Wiejskiej, właśnie za "obrazę" zmarłego bohatera.

Były to reakcje zdecydowanie w logice państwa niedemokratycznego, nawet jeśli ta dyktatura jawi się dziś jako bliska sercom wielu Polaków. Czy na te wzorce zapatrzył się Donald Tusk, autor pracy magisterskiej o legendzie Piłsudskiego? Może, choć skłonny jestem raczej przypuszczać, że uznał obronę - wszelkimi środkami - dobrego imienia jak najbardziej żyjącego Lecha Wałęsy za element wojny partyjnej z PiS. Tak czy inaczej takie pomysły jak kontrola na Uniwersytecie Jagiellońskim w odwecie za pracę magisterską Pawła Zyzaka to ruch całkowicie niezgodny z duchem otwartego społeczeństwa. Ruch anachroniczny, choć obecny premier ma być uosobieniem nowoczesności, zwłaszcza na tle swojego poprzednika.

Wałęsa kanciasty

Reklama

Ten groteskowy rys całej historii nie zdejmuje z niej wszakże wymiaru dramatu - historycznego i ludzkiego. Widziałem Lecha Wałęsę na wydziale prawa Uniwersytetu Gdańskiego w dniu, gdy ubłagany przez organizatorów konferencji o Okrągłym Stole przyszedł, wbrew wcześniejszym zapowiedziom, ją otworzyć. Widziałem twarz człowieka pysznego, zapatrzonego w siebie, a równocześnie szczerze przekonanego o swoich racjach i swojej krzywdzie. Człowieka, który nie gra symbolu polskiej walki z komunizmem, ale nim jest, choćby opowiadał o tym komunizmie głupstwa.

Proces jego odczarowania był rozłożony na wiele etapów. W latach 80. Wałęsa był bohaterem solidarnościowego ludu - uznawanym, ale nie mającym wokół siebie ludzi tak mocno w niego zapatrzonych jak w Piłsudskiego. Prawdziwa jest relacja Zbigniewa Bujaka, dziś jego gorącego obrońcy, że po wprowadzeniu stanu wojennego bano się jego pokus ku ugodzie z władzą. Wałęsa raził. Inteligencję - swoim nieoduczeniem i obcesowością. Część robotników - wodzowskimi manierami. Liberałów - ostentacyjną przykościelnością. Tradycjonalistów - brakiem ideologicznych sentymentów.

Był symbolem, ale symbolem kanciastym, z którym wielu się wadziło, choć często po cichu. Tak naprawdę w dużo większym stopniu "kupiła" Wałęsę zagranica niż sami Polacy.

Wałęsa bez aureoli

Kolejny rozdział odczarowywania nastąpił po 1989 r. Jego obecni obrońcy z kręgów liberalnej lewicy, "Gazety Wyborczej", dawnej Unii Wolności, denerwują się, gdy im przypominać ich ówczesne ataki na Wałęsę. Literalnie mają rację - najostrzejszy atak polityczny jest czymś innym niż próba badania agenturalnej przeszłości, a potem poszukiwanie nieślubnego dziecka. Tyle, że ówczesna antywałęsowska kampania mająca przeciwdziałać jego prezydenturze niewątpliwie oddaliła go dodatkowo od jakiegokolwiek piedestału. Dzisiejsza próba jego osadzenia w roli nieomal samotnego symbolu solidarnościowej rewolucji ("Siedem momentów z życia Wałęsy" i inne współczesne publikacje gazety Adama Michnika) ludzi obdarzonych lepszą pamięcią musi razić sztucznością.

To wtedy Michnik ogłosił Wałęsę człowiekiem "nieprzewidywalnym, nieodpowiedzialnym. niereformowalnym i niekompetentnym". - Aż dziw, że przez tyle lat nikt tych jego wad nie dostrzegał i nie ostrzegł nas przed tym strasznym despotą - komentował później Paweł Śpiewak. Nie tylko kreowano Wałęsę, mocno na wyrost, na symbol tendencji populistycznych i antydemokratycznych, ba nacjonalistycznych, ale kwestionowano jego kwalifikacje do udziału w życiu publicznym. Władysław Frasyniuk wypominał "Lechowi", że nie przeczytał w życiu ani jednej książki, a profesor Jerzy Bralczyk poddawał prześmiewczej egzegezie język jego wystąpień.

Kampanii "Gazety Wyborczej", tygodnika "Po prostu", "Tygodnika Powszechnego", także mediów elektronicznych, towarzyszyła doskonale przez mnie zapamiętana fala społecznych nastrojów. Liberalni inteligenci dowartościowywali się wyższością nad "prostakiem". Dawni komuniści w sprzeciwie wobec przyszłego prezydenta szukali mocno spóźnionych dowodów na własny nonkonformizm. A wielu zwykłych ludzi w Wałęsie upatrywało symbolu absurdów nowego "solidarnościowego reżymu". Takie perełki ówczesnego humoru jak napis "Wyszłem na nieszpór" na ścianie zajętego już przez Wałęsę Belwederu mówią więcej o tych czasach niż sążnisty artykuł.

Wałęsa kombatancki

W tym co mówiono i pisano o elektryku z Gdańska były rzeczy haniebnie, nieprawdziwe ("Po prostu" wykrył nawet plany nieistniejącego zamachu na rząd Mazowieckiego) i były takie, które się bronią, ba dotykają realnych wad Wałęsy i zagrożeń związanych z jego rządami. To gazeta Michnika przypominała kiedyś, tak jak dziś ludzie prawicy: Lechu nie byłeś sam. Było nas 10 milionów. I w jednym i w drugim przypadku warto po latach dokonać jakiegoś bilansu tamtych tekstów i wypowiedzi. Inaczej dzisiejsze kubły wazeliny wylewane na dawnego wodza Solidarności przez te same środowiska muszą budzić zażenowanie. Przypominają kolejną woltę komunistycznej propagandy. Biały bohater stał się z dnia na dzień czarny, a potem znów zaczął się stawać biały, bez wyjaśnienia.

Ta uwaga dotyczy też w jakiejś mierze polityków, którzy utorowali Wałęsie drogę do władzy w 1990 r. Jarosława Kaczyńskiego podzielił z nowym lokatorem pałacu prezydenckiego realny spór polityczny. Ale czy to znaczy, że on także powinien "odkrywać" wzorem Frasyniuka, jak bardzo jego niedawny protektor jest niedouczony? I czy Piotr Wierzbicki piszący przez większą część lat 90. antywałęsowkie pamflety nie powinien się wytłumaczyć z hagiograficznej książki z 1990 r., w której przeciwstawiał naturalną mądrość ludowego trybuna z Gdańska pstrokatej kaście intelektualistów?

Oczywiście niełatwo było szukać miejsca w narodowym areopagu nieco ponad 50-letniemu czynnemu politykowi walczącemu brutalnie o władzę z dawnymi kolegami z "S". Nie sprzyjało mu i coś więcej - atmosfera walki z "kombatanctwem". Przestrogi przed nim wypełniały szpalty gazet. Nieprzypadkowo przez całe lata 90. nie powstał poważny film odnoszący się do czasów "S", a "Wyborcza" potrafiła - piórem Seweryna Blumsztajna - skarcić dawnych działaczy krakowskiego SKS, że w ich koleżeńskim spotkaniu może się odradzać niezdrowy duch piłsudczykowskiej pierwszej brygady.

W niechęci do kombatanckich póz też można dostrzec racjonalne pierwiastki. Ludzie, którzy z konspiracji przeszli do ministerialnych gabinetów, byli wystawieni na pokusę arogancji i mogli być łatwo odrzuceni przez większość Polaków widzącą w solidarnościowej tradycji nową rządzącą ideologię. To prawda, tylko że w tej ostrożności przebrano miarę. W 1992 r. Andrzej Szczypiorski, jeden z najbardziej niestrudzonych tropicieli "kombatanctwa" (którego tak naprawdę prawie nie było) upominał w "Życiu Warszawy" Stefana Niesiołowskiego za to, że ten jest dumny z przynależności do antypeerelowskiej opozycji. Miało to według Szczypiorskiego być wynoszenie się ponad resztę narodu. I to już był polityczny program - kompromisu z peerelowskimi partiami i środowiskami za cenę wyrzeczenia się własnej tożsamości i dumy. A dodatkowo w ogniu walki o lustrację ludziom zaczęto wkładać do głowy, że przeszłość nie ma znaczenia. Pozytywną bohaterką artykułów i wypowiedzi stała się na przełomie tysiącleci mityczna licealistka, która ogłosiła, że epoka "Solidarności" znaczy dla niej tyle samo co woje Chrobrego.

Wałęsa wskrzeszony

W tej atmosferze na Lecha Wałęsę nie czekał nie tylko ołtarz, ale nawet przydrożna kapliczka. Reszty dopełniły patologie jego prezydentury. Zarówno polityczne awantury, jak i atmosfera niejasnych powiązań ze służbami specjalnymi, które symbolizował jego zausznik Mieczysław Wachowski. Wśród tych patologii były i takie, które zapowiadały obecne quasi-lustracyjne kłopoty Wałęsy. Dziś politycy postkomunistycznej lewicy z Aleksandrem Kwaśniewskim na czele bronią go własną piersią, a w 1996 r. to kontrolowany przez SLD Urząd Ochrony Państwa zgłosił do prokuratury zawiadomienie o zdekompletowaniu przez odchodzącego prezydenta dokumentów na temat agenta "Bolka". Ten paradoks też warto wytłumaczyć zdezorientowanym Polakom.

Przegrany Wałęsa zaczął znikać ze społecznej świadomości. Jego renesans jest związany z kontekstem politycznym. Media zaczęły korzystać, Tomasz Lis jako pierwszy, z byłego prezydenta jako wojowniczego krytyka braci Kaczyńskich. Miotający inwektywy z gdańskiego studia "Wałek" stał się tak jak inny nawrócony, Stefan Niesiołowski cenionym komentatorem, a wreszcie i na powrót, po latach, niekwestionowanym autorytetem.

Był to proces. Choć "Gazeta Wyborcza" już w 1992 r. doceniła zasługi Wałęsy w walce z lustracją, choć sam Michnik ogłosił kilka razy, że dawny "przyśpieszacz z siekierką" się zmienił, dopiero po 2005 r. wszedł ostatecznie do panteonu historycznym twórców III RP, obok Mazowieckiego, Balcerowicza czy Geremka. Jeszcze w 2000 r. w długim artykule Artura Domosławskiego wypominano mu wszystkie winy - od niegrzecznego potraktowania Jerzego Turowicza po antysemickie akcenty w wypowiedziach - i ostatecznie zaledwie ułaskawiano.

Ale czy obecne zmartwychwstanie Wałęsy wysoko notowanego w pomiarach popularności czy zaufania, to wyłącznie psikus robiony jego śmiertelnym wrogom Kaczyńskim przez antypisowską większość Polaków? Nie sądzę. Gdy obserwowałem owacje dla byłego przywódcy "S" w sali gdańskiego uniwersytetu, widziałem ludzi dumnych z solidarnościowych korzeni, które właśnie tam, w Trójmieście, rozumie się i czuje najlepiej.

Wałęsa wraca, bo nie mamy przy wszystkich jego gigantycznych wadach innego bohatera, który uosabiałby syntezę tradycji polskiego społeczeństwa - plebejskiego, trochę tradycyjnego, a trochę wykorzenionego z inną tradycją - powstańczego sprzeciwu wobec komunizmu. Wraca i dlatego, że już w zeszłym roku prezydent Sarkozy wyrażając uznanie dla roli "S" w rozmontowaniu totalitarnego systemu powiązał go z jedną osobą - z nim. Jeśli mamy stanąć do konkurencji z symbolem zburzenia berlińskiego muru, to wąsaty kapryśny mężczyzna jest nieodzowny.

Ale wraca z jeszcze jednego powodu - współczucia. Nie wiem, jak powinno się opisywać dzieje Wałęsy niewolne od wielkości, ale i uwikłań. Nie wiem, jak je opisywać przy tak rozedrganych emocjach - jego samego i jego wrogów. Wiem, że sondaże, a i wrażenia każdego kto ma słuch społeczny pokazują jasno: elektryk z Gdańska został ułaskawiony. Więcej, strona antywałęsowska, która ma mocne historyczne racje przegrała bitwę o język, jak by powiedział Eryk Mistewicz, o narrację. Może dlatego, że słabości Wałęsy przybliżyły go przeciętnemu Polakowi. A może i dlatego, że już Cenckiewicz i Gontarczyk niezależnie od siły prezentowanych dokumentów i ustaleń przemówili językiem niewyrozumiałym, tłumaczącym wszystkie wątpliwości na niekorzyść lidera "S". Gdy doszły jeszcze rewelacje Zyzaka o nieślubnym dziecku, choćby i prawdziwe, można naprawdę doznać wrażenia polowania. Piszę to jako człowiek, który uważa, że badaniom historycznym i dziennikarskim, nie można stawiać żadnej tamy.

Wałęsa w kłopotach

Z Wałęsą nie znoszącym innej prawdy niż własna, będzie jeszcze niejeden kłopot. PO funduje go sobie już dzisiaj imając się groteskowych środków aby bronić jego dobrego imienia. Ale historyczny lider "S" stoi też przed innym wyzwaniem. Jak podtrzymywać, choćby przez najbliższy rok, własną legendę przeciw duchowi czasów. Czasów postępującej historycznej amnezji. I czasów szczególnego historycznego kompromisu.

Przyjmując poparcie Michnika i Kwaśniewskiego Wałęsa konfrontuje się z ich wyobrażeniem o świętowaniu końca komunizmu. Symbolem tego wyobrażenia była warszawska konferencja z okazji rocznicy otwarcia okrągłego stołu, zwołana w Sejmie, podczas której dawni politycy PZPR i dawni negocjatorzy ze strony "S" typu Mazowieckiego występowali jako jedna rodzina o zbliżonych celach i ocenach. Nie ma w tym nic dziwnego - skoro w zachodniej Europie pojawiła się już pokusa uśrednionego świętowania historycznych racji tak aby wszyscy mieli rację - i Niemcy i Francja. Ale niezależnie od historycznej wagi okrągłostołowego porozumienia jest to i sprzeczne z prawdą historyczną, i demoralizujące, rozmywa bowiem świadomość, czym była poprzedzająca to porozumienie dyktatura, I jest to wreszcie zabójcze dla mitu Wałęsy, bo go rozmywa, rozbraja. Wałęsa jako jeden z twórców niepodległości i demokracji, obok Kwaśniewskiego, a zgodnie z pomysłem Frasyniuka i obok Jaruzelskiego, staje się Wałęsą śmiesznym, niepotrzebnym, bardziej niż w następstwie rewelacji o Bolku.

Co ciekawe, często pogubiony w swoich fobiach elektryk, a potem prezydent zdaje się to rozumieć. Stąd jego nieobecność na warszawskiej konferencji i stąd także wystąpienia, w których tłumaczy, że musiał swoich postkomunistycznych partnerów oszukać (nota bene zdaniem wielu krytyków, także autora niniejszego tekstu, oszukał za mało). Czy jednak Polacy rozumieją tę jego szamotaninę - między lustratorami i niewygodnymi sojusznikami? I czy sam Wałęsa wyjdzie z niej obronną ręką. Dla wielu dawnych ludzi "S" stał się nie bez własnej winy wrogiem numer jeden. Wielu obecnych sojuszników chce w nim widzieć wygodną woskową figurę. A licealistka od wojów Chrobrego pewnie nadal nic nie rozumie, nawet jeśli poszła na studia. Z tego powodu żal mi Wałęsy bardziej niż dlatego, że uraziła go czyjaś książka.